Życie na krawędzi, cz. 2

Fotografia z jednej z frontowych dróg w dżunglach Wietnamu z tak 60. XX wieku.
Tak najkrócej można ująć trudne, ale pełne przygód losy niezwykłego żołnierza rodem z Polski, którego próby udziału w ruchu oporu przeciwko komunistycznym władzom tuż po zakończeniu II wojny światowej zmusiły do ucieczki z kraju i zaprowadziły w szeregi spadochroniarzy, a następnie sił specjalnych US Army. Swoje wspomnienia m.in. z wojen w Korei i Wietnamie oraz tajnych operacji w Azji i Europie zawarł w autobiograficznej książce pt. „The Autumn man”, już niedługo dostępnej także w języku polskim.
Zdjęcia: US DoD, ze zbiorów Alberta Sługockiego
Zobacz także
Tomasz Łukaszewski Czas zakończyć pewien etap

O „Selekcji”, szkoleniu jednostek specjalnych i wojnie w Ukrainie rozmawiamy z mjr. (rez.) Arkadiuszem Kupsem – byłym żołnierzem jednostek specjalnych i rozpoznawczych Wojska Polskiego.
O „Selekcji”, szkoleniu jednostek specjalnych i wojnie w Ukrainie rozmawiamy z mjr. (rez.) Arkadiuszem Kupsem – byłym żołnierzem jednostek specjalnych i rozpoznawczych Wojska Polskiego.
Tomasz Łukaszewski Miron, pamiętamy

Podczas tegorocznej edycji Festynu Komandosa w Dziwnowie miało miejsce zakończenie 2. „Memoriału Mirona”. O inicjatywie, w którą angażuje się coraz większe grono przedstawicieli wojsk specjalnych, rozmawiamy...
Podczas tegorocznej edycji Festynu Komandosa w Dziwnowie miało miejsce zakończenie 2. „Memoriału Mirona”. O inicjatywie, w którą angażuje się coraz większe grono przedstawicieli wojsk specjalnych, rozmawiamy z pomysłodawcą wydarzenia – Mixu, byłym operatorem JWK i byłym instruktorem CSzWS.
Radosław Tyślewicz Zawody „Paramedyk” dla pododdziałów specjalnych

Rozmowa z „Sową” – 10 lat służby w Policji, obecnie w SPKP. Wyszkolonym przez NAEMT w zakresie TCCC, przeszkolonym w zakresie CBRN-E. Czynnym ratownikiem medycznym.
Rozmowa z „Sową” – 10 lat służby w Policji, obecnie w SPKP. Wyszkolonym przez NAEMT w zakresie TCCC, przeszkolonym w zakresie CBRN-E. Czynnym ratownikiem medycznym.
„SPECIAL OPS”: Kiedy i w jakich okolicznościach trafił Pan w szeregi jednej z nowych Special Forces Group (Airborne), czyli słynnych „Zielonych Beretów”?
Albert Sługocki: Wiosną 1954 r. zostałem na mocy specjalnej ustawy Kongresu USA dla Master Sergeant Alberta Slugockiego zaprzysiężony jako obywatel Stanów Zjednoczonych przed sędzią z Washington DC w stolicy Republiki Korei, Seulu. Jesienią tego samego roku zakończyłem służbę w tym kraju, a w połowie 1955 r. dołączyłem do 77th SFG(A), stacjonującej w Fort Bragg, w Północnej Karolinie.
Po zaliczeniu kilku tajnych misji w Gwatemali i Hondurasie skierowano mnie trzy lata później do Wyższej Szkoły Wywiadu US Army w Fort Holabird, Maryland.
Sześciomiesięczną naukę ukończyłem z wyróżnieniem (Honor Graduate Student), jako specjalista od działań operacyjnych i analityk wywiadu strategicznego na Azję Południowo-wschodnią. Następnie wziąłem udział w specjalnych kursach na wydziale Area Studies Uniwersytetu stanu Maryland, gdzie poznawałem informacje m.in. na temat potencjału sił zbrojnych oraz ograniczeń militarnych wrogów mojej nowej ojczyzny, począwszy od ZSRR i ChRL, po ich satelickie państwa z tzw. bloku wschodniego.
Po nauce języka wietnamskiego w Monterrey, w Kalifornii, na lata 1958–1960 otrzymałem przydział do biura attaché wojskowego Stanów Zjednoczonych na Republikę Wietnamu, Królestwa Kambodży i Laosu, jako pracownik wywiadu – military field intelligence operative.
Zobacz także: Bohater prawdziwej akcji - „Moje życie, moje wojny” Alberta Sługockiego >>>
Niedługo po tym w takiej roli trafił Pan „w teren”, gdzie już od ponad roku obecni byli m.in. żołnierze z 1st SFG(A). Jednak nie do Wietnamu, lecz do Laosu i Kambodży?
Oficjalnie zostałem podoficerem tajnej sekcji operacyjnej w Wojskowej Grupie Doradczej (Military Assistance Advisory Group – MAAG) w Kambodży, ale w rzeczywistości była to tylko „przykrywka” do półtorarocznej pracy jako specjalista do spraw wywiadu. Wykonywałem także tajne i niebezpieczne zadania w Laosie, w rejonach Luang Phrabang i Muong Sing, przy granicy z chińską prowincją Yunan, ale nie w ramach ujawnionych później operacji „Project Hotfoot” czy „White Star” sił specjalnych.
Do Wietnamu trafiłem w styczniu 1963 r. jako członek wywiadu Sił Specialnych, ale już w lutym zostałem ciężko ranny i ewakuowany do Walter Reed Hospital w Washington DC. W 1966 r. byłem np. „na papierze” przypisany do prowadzącej tajne operacje wywiadowcze w Kambodży (tzw. Projekt Gamma) jednostki Special Forces B-57, lecz w rzeczywistości działałem w odrębnej komórce operacyjnej.
Uczestniczyłem wtedy, jako szef, w nieudanej operacji specjalnej prowadzonej z Wietnamu podtrzymywania kontaktu z „Montegnard”, czyli bojownikami ruchu FULRO w kambodżańskiej prowincji Ratanakiri. Byłem szefem misji kontroli baz w przygranicznej dżungli. Wszyscy członkowie tej misji zginęli, a ja ledwo uszedłem wtedy z życiem. Potem objąłem funkcję Team Sergeanta w pododdziale A-242 w Dak Pek, najbardziej wysuniętym na północ obozie sił specjalnych II Korpusu w Wietnamie.
Chcesz wiedzieć więcej o życiu Alberta Sługockiego? Przeczytaj jego książkę >>>
Czy należał Pan także do przez długi czas do ściśle tajnego, wielozadaniowego oddziału sił specjalnych MACV-SOG (Military Assistance Command, Vietnam – Studies and Observations Group) lub uczestniczył w programie „kill or capture” pod kryptonimem Phoenix?
Nigdy nie należałem do MACV-SOG, natomiast byłem oddelegowany do CIA w celu wdrażania w południowowietnamskiej prowincji Tay Ninh tzw. CT Programs (Counter terrorist programs) i kolejnego PRU Program, poprzedzających program Phoenix. Byłem dowódcą lokalnej jednostki (Code) Provincial Reconnaissance Unit w prowincji Binh Dinh. Jej misje: identyfikowanie komunistycznych komórek operacyjnych we wsiach i dystrykcie, zinfiltrowanie ich i zniszczenie.
To było zadanie tzw. Black Teams, osobiście rekrutowanych przeze mnie spośród jeńców wojennych-byłych żołnierzy armii północnowietnamskiej (NVA). Do mnie należała ich weryfikacja, wyposażanie, szkolenie i kierowanie nimi. Działaliśmy w nocy, a moi żołnierze byli przebrani w mundury NVA, mówili dialektem z północy i uzbrojeni byli w zdobyczne „kałasznikowy” – zwodnicza i zabójcza kombinacja!
Kolejne zadania wykonywał Pan jako żołnierz 5th SFG(A) – Intelligence Sergeant, Team Sergeant, a na przełomie 1969/1970 r. już jako Deatchment Sergeant Major – był wielokrotnie ranny oraz odznaczany za dokonania bojowe.
Czterokrotnie zostałem poważnie ranny.
Gdy byłem jeszcze sierżantem wywiadu w A-324 w Chau Lang, wpadliśmy podczas wyjazdu do małego przygranicznego miasteczka Tien Binh w zasadzkę zorganizowaną przez grupę Wietkongu (Viet Cong, VC), prawdopodobnie członków lokalnej milicji. Jechaliśmy wraz z kpt. Duttonem dżipem, z dwoma uzbrojonymi ochroniarzami na tylnym siedzeniu. Od razu zginął jeden z nich. Dowodzący naszym zespołem kapitan natychmiast odpowiedział ogniem, zabijając dwóch napastników.
W czasie gdy opuszczałem siedzenie kierowcy, dostałem postrzał w plecy i wypadłem na zewnątrz pojazdu. Na szczęście zdążyłem dobyć pistolet i w ułamku sekundy strzelić do człowieka, który właśnie stanął nade mną, kierując broń w moją głowę. Zginął na miejscu.
W tym momencie kpt. Dutton osunął się trafiony. Drugi ochroniarz zdążył natomiast zlikwidować dwóch kolejnych VC. Pozostali, dwóch lub trzech, zwiali w głąb lasu.
Obaj ze strażnikiem byliśmy ranni i krwawiliśmy, ale zdołał nas dowieźć z powrotem do obozu, prowadząc jak szalony. Dutton przeżył.
Meldunki wywiadowcze z sąsiedniej wioski potwierdziły, że czterech VC zginęło, a trzech zostało rannych i pojmanych. Jednego z nich, który okazał się bylym kucharzem z naszego obozu, zastrzeliliśmy na miejscu. Tak w miły wieczór wyglądało życie żołnierzy A-Detachment w Wietnamie...
Opuściłem ten kraj po pięciu misjach w lutym 1970 r.
W wojnie wietnamskiej stracił Pan wielu towarzyszy broni. Znał Pan osobiście m.in. słynnego kpt. Larry’ego Thorne’a (Lauri Thorni), który zaginął w 1965 r. podczas kolejnej tajnej misji MACV–SOG – niedawno ukazał się polski przekład książki J.M. Cleverleya o tym nietuzinkowym oficerze z Finlandii pt. „Urodzony żołnierz”. Trudno nie zauważyć wielu podobieństw jego i pańskich losów po II wojnie światowej.
Kapitan Lauris (używaliśmy jego oryginalnego imienia z języka fińskiego) był moim przyjacielem w Special Forces, jeszcze na długo zanim został oficerem. Był prawdziwym bohaterem Finlandii i nosił na mundurze najwyższe fińskie odznaczenie, Krzyż Mannerheima za Odwagę wykazaną podczas walk w swej ojczyźnie.
W naszych jednostkach służyło wielu takich jak on czy ja. Siły specjalne przyciągnęły niejednego żołnierza US Army pochodzącego z państw, które pozostały za tzw. żelazną kurtyną pod wpływami sowieckimi. Każdy z nas miał swoją historię. Łączył nas jeden cel i ten sam duch walki.
Sierżant Lionel F. Pinn „Chu chu” w swych wspomnieniach z okresu służby także w „Zielonych Beretach” w Wietnamie (L. F. Pinn, F. Sikora „Hear The Bugles calling – my three wars as a combat infantryman”) napisał o Panu: „One of a toughest soldiers I’ve ever known was Albert Slugocki, a Polish guy who never lost his accent”. Czy to w Wietnamie nadano Panu pseudonim Slugger, oznaczający człowieka o twardym ciosie?
Nie, ten przydomek przylgnął do mnie już dużo wcześniej, podczas misji w Gwatemali. Z powodu swej dość krewkiej osobowości zawsze reagowałem szybko i mocno. Nie bałem się bić.
Pańskie kolejne tury bojowe w Wietnamie przeplatały się z zadaniami wywiadowczymi również w Europie. W latach 1962–1965 należał Pan, z przerwą, do tajnego pododdziału Detachment A przy dowództwie berlińskiej brygady US Army (USAREUR), o którym do niedawna wiedziało niewiele osób spoza sił specjalnych (patrz s. 38). W jego szeregach sporo było żołnierzy o polsko-, a przynajmniej słowiańsko brzmiących nazwiskach...
Det A. Dziś już dobrze wiecie, co to było. Przydzielono mnie tam, jak wielu, ponieważ znałem wschodnioeuropejskie środowisko i łatwo mogłem się w nie wpasować.
Po 8 miesiącach zgłosiłem jednak chęć powrotu do Wietnamu. W tamtym okresie w Berlinie nie robiłem prawie niczego istotnego, zajmowałem się jakimiś pierdołami. Co prawda pomogliśmy zbiec z berlińskiej placówki na Zachód polskiemu konsulowi z czerwoną książeczką partyjną (nie mogę nic więcej powiedzieć na ten temat), ale nie chciałem tam zostać dłużej.
Moi towarzysze walczyli w wietnamskiej dżungli, a ja w Berlinie „bawiłem się w podchody”. Czułem się człowiekiem Orientu i byłem żołnierzem frontowym. Ciągnęło mnie na wojnę, chciałem walczyć, a nie dłużej się „obijać”. Czułem, że mam ważniejszą misję do spełnienia.
Myślę zresztą, choć to tylko moja opinia, że sowieckie KGB i wschodnioniemiecka STASI miały wtedy tę jednostkę dobrze rozpracowaną. Ale w Det A służyło wielu dobrych żołnierzy sił specjalnych...
Szczególnym momentem w Pana służbie w „Zielonych Beretach” było pełnienie zaszczytnej warty przy trumnie prezydenta J. F. Kennedy’ego podczas uroczystości jego pogrzebu, w składzie tzw. Funeral Detail of Forty Special Forces Operatives.
O tak, wieść o jego śmierci była szokująca. Prezydent JFK znacząco przyczynił się do rozwoju sił specjalnych, dlatego jego rodzina poprosiła, żeby „Zielone Berety” zaciągnęły ostatnią wartę przy jego trumnie i pochowały go w grobie. To był dla mnie wielki zaszczyt.
Do tej pory jestem co roku zapraszany do Waszyngtonu na uroczystości związane z rocznicą śmierci prezydenta Kennedy’ego.
Na National Arlington Cemetery każdego roku oddajemy mu cześć. W pięćdziesiątą rocznicę poproszono mnie, jako jednego z dwóch wciąż żyjących żołnierzy sił specjalnych z Funeral Detail o udzielenie kilku wywiadów o tamtych chwilach dla amerykańskiej telewizji.
Bardzo przykrą drwiną z historii pozostaje fakt, że nie w czasach „zimnej wojny”, lecz już w wolnej Polsce, w 2005 r., decyzją wojewody pomorskiego pozbawiono Pana obywatelstwa polskiego za „wstąpienie do służby wojskowej w państwie obcym bez zgody właściwego organu polskiego”, niemożliwej przecież do uzyskania w tamtych latach, gdy podejmował Pan takie decyzje z myślą o walce z systemem komunistycznym, pośrednio także dla swej pierwszej Ojczyzny. Ta urzędnicza nadgorliwość wydaje się tym bardziej bezmyślna, że w tym czasie i nowych realiach politycznych powszechnie już przymykano u nas oczy na służbę polskich obywateli w Legii lub siłach zbrojnych państw NATO.
Powiem wam coś: kiedy w Polsce upadł komunizm, nic się nie stało. Wielu ludzi pozostało przy władzy i na dotychczasowych stanowiskach. Członkowie PZPR, aparatczycy i ubecy, ci sami, którzy dawniej prześladowali innych Polaków. Nic się nie zmieni, jeśli nikt nie płaci za swoje grzechy. Gdy upadł reżim komunistyczny w Niemczech Wschodnich, wyrzucono na ulicę wszystkich oficerów armii byłej NRD. Po obaleniu rządu Caucescu w Rumunii ludzie polowali na agentów Securitate i strzelali do nich na ulicach. Jeśli polskie władze odmawiają mi symbolicznego gestu uznania polskiego obywatelstwa, którego nigdy się nie zrzekłem, to widzę, że to ci sami ludzie co dawniej. Nikt nie został rozliczony.
Wróćmy jednak do Pana drugiej Ojczyzny. W 1971 r., po ponad 20 latach służby wojskowej, odszedł Pan z armii, ale już wkrótce podjął nowe wyzwanie – został Pan jednym z pierwszych 114 funkcjonariuszy nowej jednostki antyterrorystycznej utworzonej w 1971 r. przez federalną agencję US Marshal Service.
Po dokładnie 21 latach czynnej służby przyszedł czas na odejście z armii. Byłem wtedy żonaty i miałem już jedno dziecko, a drugie było w drodze. Z tego względu nie mogłem przyjąć dwuletniego kontraktu w Laosie, zaoferowanego mi przez CIA. Chcąc zostać z rodziną, wstąpiłem do US Marshal Service. Kandydatów do ich Special Operations Group dobierał sam dyrektor USMS, głównie spośród zaprawionych w boju i doświadczonych w walce weteranów wojennych. Mnie polecił osobiście jeden z senatorów.
Na czas Pana sześcioletniej służby w SOG przypada m.in. operacja pod Wounded Knee, w Południowej Dakocie wiosną 1973 r., gdzie w rocznicę zmasakrowania Siouxów w 1890 r. uzbrojeni aktywiści American Indian Movement (AIM) i lewackich organizacji doprowadzili, pod pretekstem obrony praw obywatelskich i praw indiańskiej mniejszości, do groźnych zamieszek. Już wcześniej SOG musiała interweniować, gdy przedstawiciele AIM zajęli wyspę Alcatraz pod San Francisco, a następnie morską bazę lotniczą w Minneapolis.
SOG składała się z profesjonalistów zajmujących się najniebezpieczniejszymi zadaniami spośród wykonywanych przez służby strzegące prawa w USA. Potęga marshali wynikała bezpośrednio z zapisów amerykańskiej konstytucji. To im wydawano wszystkie nakazy federalne, których realizację mogli scedować np. na agentów FBI, DEA oraz innych służb federalnych, stanowych czy lokalnych. US Marshals mogli zatrzymać obywatela również bez nakazu, mieli prawo aresztować nawet senatorów i członków Kongresu. SOG podejmował siłowe interwencje, gdy lokalne służby poniosły porażkę, były zbyt słabe, by sobie poradzić lub sytuacja okazała się dla nich zbyt niebezpieczna. FBI była wtedy instytucją typowo śledczą i nie miała takiej jednostki jak SOG, dlatego USMS stanowiła główną narodową służbę egzekwującą przestrzeganie prawa. US Marshals mogli nawet zatrzymać statek pod dowolną banderą, w tym te na pełnym morzu, za naruszanie międzynarodowego prawa morskiego.
Ironią losu można nazwać jedno z Pana zadań w SOG, związane z zapewnieniem ochrony wizycie w USA delegacji przywódcy ZSRR Leonida Breżniewa.
Podczas wizyty Breżniewa istniało wielkie prawdopodobieństwo zagrożenia życia, jego samego oraz przybyłych z nim osób. Ochronę Breżniewa i jego towarzyszy zlecił nam bezpośrednio prezydent Stanów Zjednoczonych. Mieliśmy prawo zatrzymać i zaaresztować każdego, kto mógłby zakłócić pobyt tej delegacji w USA.
Naszym obowiązkiem było wyeliminowanie każdego zagrożenia i udaremnienie każdej próby zamachu na życie lub zdrowie sowieckiego przywódcy. Agenci US Secret Services zapewniali tylko bezpośrednią ochronę osobistą samemu Breżniewowi i członkom jego najbliższego sztabu. Pozostały personel administracyjny tej delegacji, liczący wraz z zespołem ochrony z KGB 24 osoby, był pod opieką SOG. Jako Deputy in Charge, byłem odpowiedzialny także za funkcjonariuszy KGB, którzy zostali nam formalnie podporządkowani.
Dlaczego zrezygnował Pan w końcu ze służby w SOG?
Nie zrezygnowałem, lecz zostałem po pewnym czasie uznany za niezdolnego do dalszej służby ze względów zdrowotnych. Nie powinienem skakać ze spadochronem i wykonywać innych zadań, które wymagały wyjątkowej sprawności fizycznej. Przeszedłem więc do pracy w Federalnym Programie Ochrony Świadków USMS, która również była bardzo niebezpieczna.
Człowiek z półświatka szedł na ugodę i zgadzał się zeznawać, sypiąc swoich kolegów. Rząd federalny zapewniał mu w związku z tym ochronę: nową tożsamość, nowy dom, jednym słowem – nowe życie.
Marszale mieli za zadanie ochraniać takiego człowieka i jego rodzinę. Tymczasem pozostający na wolności członkowie zorganizowanych grup przestępczych starali się ich znaleźć. Nie zawahaliby się przed niczym. Jeśli staniesz im na drodze…
Podczas jednej z akcji przeprowadzania takiego świadka koronnego przypadkowo uszkodziłem sobie kręgosłup. Finito tutta la comedia!
Długo się leczyłem. Zaraz po tym, jak wróciłem do zdrowia, ostatecznie zakończyłem służbę w USMS.
W tym czasie zaczęły Pana nękać coraz poważniejsze objawy zespołu stresu pourazowego (PTSD) po ponad 30 latach traumatycznych przeżyć, w większości wojennych. Jak wielu weteranów, początkowo nie do końca zdawał Pan sobie sprawę, że to wyczerpująca reakcja na skrajnie stresujące wydarzenia z przeszłości, z którą bardzo trudno samodzielnie sobie poradzić. Panu na szczęście udało się odnaleźć spokój dzięki radykalnej zmianie środowiska i zajęć – na nie mniej egzotyczne i przygodowe życie w Amazonii.
Jako dziecko przeżyłem wojnę, a potem brałem udział w kolejnych jako żołnierz frontowy i operacyjny pracownik wywiadu. Moja późniejsza służba w USMS nie okazała się łatwiejsza – niestety, wpadłem z deszczu pod rynnę. Tę pracę też cechowało stałe obcowanie z przemocą.
Przemoc towarzyszyła mi każdego dnia, była wszechobecna, czy to na ulicach Nowego Jorku, czy San Francisco. Wychodziłem z domu rano i nie wiedziałem, kiedy do niego wrócę, ani gdzie w danym dniu wyląduję. Nie była to dla mnie nowość, ale z czasem już zbyt wiele dla takiego starego konia, jak ja.
Licząc od 1 września 1939 r. 32 lata z niewielkimi przerwami wciąż w walce, od Azji po ulice Anchorage na Alasce, to aż nadto nawet dla najsilniejszych. To była ogromna trauma, której w tym czasie nikt nie potrafił zdiagnozować, ani leczyć.
PTSD dotknęło nie tylko mnie, ale także całą moją rodzinę.
Po tym jak z powodów zdrowotnych musiałem odejść z czynnej służby, zrobiłem się bardzo nieznośny. Nie mogłem pogodzić się z faktem, że moja sprawność fizyczna po wypadku została uznana za niewystarczającą.
Zmieniło się całe moje życie. Nie byłem w stanie przystosować się do normalnego życia w domu i społeczeństwie. Zacząłem nadużywać alkoholu, awanturować się i uprzykrzać życie rodzinie. W końcu... jak mały chłopiec zabrałem plecak i uciekłem do lasu.
Puszcza Amazońska przyniosła ukojenie, choć tam również miałem wiele przygód. Kupiłem i wyremontowałem statek, i jako jego kapitan dałem ponieść się wielkiej rzece. Dotarłem do wielu ciekawych miejsc i miałem okazję przyjrzeć się codziennemu życiu lokalnych plemion.
W końcu, chcąc zrobić coś dobrego, zaangażowałem się w pomoc tubylczej ludności znad Rio Orosa. Dobre uczynki – wspaniałe uczucie. Ale o tym, moim „Projekcie Amazonas” oraz szerzej o wyżej przytaczanych wydarzeniach z mego życia można będzie przeczytać w autobiograficznych wspomnieniach pt. „Moje życie, moje wojny”, przygotowywanych do druku przez wydawcę „SPECIAL OPS”, Grupę MEDIUM. Zapraszam do lektury!
Dziękujemy za rozmowę. Jest Pan prawdziwą historią sił specjalnych USA i nie tylko.
Dziękuję. Jestem tylko żywym świadkiem ułamka historycznych wydarzeń. Pozdrawiam wszystkich czytelników magazynu „SPECIAL OPS”.