IRAK BYŁ BRAMĄ DO NOWOCZESNOŚCI
zdjęcia z archiwum ppłk Grzegorza Kaliciaka
3 kwietnia 2004 roku rozpoczęły się walki o ratusz w Karbali, określane jako największa bitwa od II wojny światowej, w której brali udział Polacy. Od niedawna, na ekranach kin możemy oglądać fabularyzowaną wersję tych wydarzeń. Zarówno w Karbali, jak i w "Karbali” Krzysztofa Łukaszewicza, kluczową rolę odegrał ppłk Grzegorz Kaliciak – dowódca obrony ratusza i konsultant filmowy. To także autor książki "Karbala. Raport z obrony City Hall”, który w wywiadzie opowiada o znaczeniu misji w Iraku, karbalskiej bitwy, filmu i swojej pracy dla polskiego żołnierza, armii i społeczeństwa.
Zobacz także
Tomasz Łukaszewski Jesteśmy przygotowani na każde zagrożenie
Rozmowa z insp. Łukaszem Pikułą, Dowódcą Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji „BOA”.
Rozmowa z insp. Łukaszem Pikułą, Dowódcą Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji „BOA”.
Tomasz Łukaszewski Nie widzę problemu
Rozmowa z Sebastianem Grzywaczem – ociemniałym mówcą motywacyjnym, fanem boksu, skoków spadochronowych i strzelectwa, prowadzącym szkolenia dla służb mundurowych i jednostek specjalnych. Rozmawiał: Tomasz...
Rozmowa z Sebastianem Grzywaczem – ociemniałym mówcą motywacyjnym, fanem boksu, skoków spadochronowych i strzelectwa, prowadzącym szkolenia dla służb mundurowych i jednostek specjalnych. Rozmawiał: Tomasz Łukaszewski Zdjęcia: arch. Sebastiana Grzywacza
Tomasz Łukaszewski Bezpieczeństwo nie jest drogie – jego brak kosztuje
Rozmowa z prof. dr. hab. Kubą Jałoszyńskim – ekspertem zajmującym się problematyką związaną z walką z zagrożeniami terrorystycznymi, organizacją i funkcjonowaniem jednostek kontrterrorystycznych. Byłym...
Rozmowa z prof. dr. hab. Kubą Jałoszyńskim – ekspertem zajmującym się problematyką związaną z walką z zagrożeniami terrorystycznymi, organizacją i funkcjonowaniem jednostek kontrterrorystycznych. Byłym funkcjonariuszem policji z 23-letnim stażem pracy w jednostce KT, dowódcą warszawskiego pododdziału KT, twórcą centralnego pododdziału kontrterrorystycznego - obecnie to CPKP „BOA”, nauczycielem akademickim w Akademii Policji w Szczytnie, członkiem Rady Naukowej Centrum Badań nad Terroryzmem Collegium...
BŁAŻEJ BIERCZYŃSKI: 11 lat po wydarzeniach w Karbali na ekrany kin wchodzi film, w którego tworzeniu brał Pan udział jako konsultant z bezcenną wiedzą uczestnika-dowódcy obrony City Hall. Napisał Pan również książkę. Jakie to było uczucie wracać do wydarzeń, o których do niedawna nie można było mówić?
PPŁK GRZEGORZ KALICIAK: Często pojawia się stwierdzenie, iż mieliśmy zakaz mówienia o tym, co wydarzyło się w Karbali. Tak naprawdę jednak oficjalnego zakazu nie było. To, że o tym nie mówiliśmy, wynikało z kilku powodów, choćby bardzo dużej dynamiki wydarzeń i działań, która sprawiała, że nie mieliśmy fizycznie czasu, by się nad jedną rzeczą zatrzymywać. Kolejne przydzielone zadania sprawiały, że te wykonane dobrze, odchodziły w niepamięć. Musieliśmy skupiać się na następnych.
Z drugiej strony, powodem dla powstania mojej książki była chęć utrwalenia tego, co zrobiliśmy, przekazania historii. Chciałem, aby ślad po tych wydarzeniach pozostał. Był to też powód, dla którego nakręcono film, który ja osobiście odbieram jako hołd złożony nie tylko żołnierzom z Iraku czy też Afganistanu, ale wszystkim służącym na zagranicznych misjach, weteranom i ich rodzinom.
Liczyliśmy się z tymi trudnościami, ale – co ważne, nie traciliśmy wiary >>>
Ludzie bardzo często nie wiedzą, co się dzieje się podczas kolejnych zmian PKW - z różnych powodów: albo ich to nie interesuje, albo nie mają dostępu do takich informacji, choć byliby tym tematem zainteresowani. Ja w książce starałem się usystematyzować wiedzę, by czytelnicy mogli otrzymać odpowiedź m.in. na pytanie, dlaczego znaleźliśmy się w Iraku.
I tu przede wszystkim chciałbym podkreślić, że wojsko jest narzędziem wysyłanym przez rząd i polityków, a tych wybierają w demokratycznych wyborach obywatele. Do zwrócenia na ten fakt uwagę nakłoniły mnie oskarżenia pojawiające się w Internecie czy padające z ust polityków, a wycelowane w nas - żołnierzy, jako tych, którzy pojechali na Bliski Wschód. Tymczasem my otrzymaliśmy rozkaz i wykonaliśmy go dobrze. Nie powinno się szukać wśród wojskowych winnych obecności w Iraku ani za wybór takiego, a nie innego sprzętu na misję. Pojechaliśmy z takim wyposażeniem, jakim na daną chwilę dysponowaliśmy. To były Honkery i BRDM-y, nic innego nie było.
Mimo tego wyposażenia Polacy broniący City Hall nie odnieśli żadnych strat, prawda?
Tak i na kwestię wyposażenia, moim zdaniem, powinniśmy spojrzeć z innej strony, co też podkreślam w książce. Irak to była „brama do nowoczesności”. Wydarzenia, które tam miały miejsce, wnioski, które wyciągnęliśmy, zainicjowały wymianę sprzętu na lepszy oraz zmianę organizacyjną, czyli np. wysyłanie etatowych pododdziałów, a nie jednostek sklejonych przypadkowo. Lekcja historii z tych wydarzeń została odrobiona. Efektem są Rosomaki, noktowizory, dobre wyposażenie dla wojsk regularnych. Amerykanie, którzy oczywiście – ze względu na fundusze, dysponują w wielu przypadkach jeszcze lepszym wyposażeniem, właśnie Rosomaków i noktowizorów MU 3AD nam zazdroszczą. Nie bez powodu Rosomak był i jest przez nich przezywany „Diabłem”, którego lubili mieć w patrolu jako gwarancję bezpieczeństwa. Przez długi czas, w ich oczach pojazd ten uchodził za niezniszczalny. Oczywiście, nie oszukujmy się, niezniszczalnych pojazdów nie ma i niestety jest tylko kwestią czasu, kiedy przeciwnik znajdzie na „Diabła” sposób i środki.
A jakby Pan porównał przeciwnika w Iraku i Afganistanie? Jakie są główne różnice lub wspólne elementy dla sposobu prowadzenia działań wobec Sił Sprzymierzonych?
Przede wszystkim przeciwnik w Afganistanie dysponował ogromnym doświadczeniem wyciągniętym z walk z Brytyjczykami, a potem Sowietami. Afgańczycy wiedzieli, jak prowadzić wojnę partyzancką. Używali również o wiele większych i silniejszych ładunków wybuchowych niż rebelianci w Iraku. W okresie, kiedy ja byłem akurat na misji, miny-pułapki zawierały około 8 kg materiału, podczas gdy w Afganistanie stosowano „ajdiki” o wadze materiału wybuchowego zaczynające się od 30 kg. Nie spotkałem się tam również z takimi walkami, jakie miały miejsce w Karbali. A Afganie dominowały w ogromnym stopniu kontakty ogniowe, niejednokrotnie bardzo groźne, choćby ze względu na wspomniane pułapki, które – przy wadze między 30 a 100 kg – potrafiły uszkodzić poważnie i unieruchomić pojazd, doprowadzając również do poważnych ran wśród żołnierzy. Na szczęście, dysponowaliśmy już odpowiednim sprzętem, choćby środkami łączności oraz wsparciem polskich i amerykańskich sił powietrznych. Nasi piloci latający Mi-24 i Mi-17, często z naruszeniem procedur, narażeniem siebie i sprzętu, wykonywali zadania, których nie podejmowali się Amerykanie ze względu na pogodę.
Wsparcie powietrzne, w przypadku City Hall znajdującego się w centrum Karbali, nie było jednak tak oczywistym rozwiązaniem ze względu na zagrożenie zestrzelenia maszyny, która stanowiła idealny cel dla rebeliantów z RPG, DSzK czy broni snajperskiej. Jakie myśli pojawiały się w związku z faktem, że przecież amunicja kiedyś się skończy?
Liczyliśmy się z tymi trudnościami, ale – co ważne, nie traciliśmy wiary. W filmie pojawia się wątek rozważań o poddaniu się. Trudno zaprzeczać istnieniu tego typu myśli, ale ich treścią było nie to, że poddamy się i temat będzie zakończony, ale co zrobimy, gdy skończy nam się amunicja, granaty i będziemy musieli się poddać. A wiedzieliśmy, że oni jeńców nie biorą i że stalibyśmy się elementem materiału propagandowego. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Stąd wzięła się ta biała linia, o której piszę w książce. Gdyby rebelianci przeszli przez wszystkie pierścienie zewnętrzne, mieliśmy zatrzymać ich granatami przed wejściem do budynku. Końcowym elementem tego scenariusza miało być pojawienie się śmigłowców, które odebrałyby nas z dachu, będącego ostatnim miejscem obrony.
Natomiast należy zaznaczyć, że mimo pewnych problemów, mieliśmy porządną łączność z bazą, a to też było istotne. Byli z nami bardzo dobrzy specjaliści od łączności, m.in. chorąży Woltmann, który wykorzystał antenę z ZWD-3 z pojazdu i połączył z radiostacją plecakową, co zwiększyło zasięg transmisji i pozwoliło utrzymać kontakt. Dodam również, że wiara żołnierza jest wielka. Po prostu wierzyliśmy, że jeśli dojdzie do takiej sytuacji, jak wyczerpanie amunicji i utracenie zdolności bojowej, bo taki scenariusz musieliśmy rozważać, to po nas przylecą. Wiedzieliśmy też, że ci, którzy zostali w bazie Lima i Juliet, będą rwali się do tego, by dołączyć do nas, przebijając się przez barykady powstałe na rogatkach i w centrum Karbali. Gdybym to ja był po drugiej stronie, w Limie, a zamiast mnie w Karbali znalazłby się jeden z moich kolegów, to również za wszelką cenę starałbym się do niego dołączyć i go odbić.
Mieliśmy dobrze przeprowadzoną analizę sytuacji w City Hall, zapasy wody, amerykańskie racje „S” i oczywiście amunicję na 72 godziny działań, żywności na trochę dłużej. Wodę, którą wykorzystywaliśmy także do mycia, pod koniec racjonowaliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że jeśli dojdzie do krytycznej sytuacji, to nas stamtąd zabiorą.
A wracając do radiostacji, w filmie zobaczymy pewną niekonsekwencję w używaniu sieci radiowej. Polegała ona na tym, że miałem łączność bezpośrednią z płk Domańskim, czyli moim przełożonym w Limie, a jednocześnie – z nadrzędną radiostacją brygadowej grupy bojowej w bazie Juliet, gdzie był obecny gen. Gruszka. Żołnierze oglądający film dostrzegą pewnie tę nieregulaminowość, ale pragnę zaznaczyć, że nie jest to wpadka filmowa, a faktyczny stan. Raportowałem obydwu dowódcom o naszej sytuacji, choć raporty te bardziej nawet przypominały rozmowy telefoniczne, których się normalnie nie prowadzi, niż typowe meldunki przez radiostację. Ale tego wymagały okoliczności.
Okoliczności były takie, że obrona City Hall została określona jako niemożliwa do przeprowadzenia przez komputer, po tym jak wprowadzono wszystkie dane dot. warunków. Jak Pan myśli, z czego to wynika?
Oprogramowanie, na bazie wprowadzonych danych, weryfikuje i analizuje szczegółowo sytuację. Gdybym nie brał udziału w obronie, to też bym powiedział, że coś tu nie gra, ktoś naciąga fakty, przeinacza je. Ale istnieje czynnik ludzki i czasami przypadek, ale i szczęście wojskowe, które sprzyja wyszkolonym żołnierzom. I powiem to jasno: żołnierz polski jest dobrze wyszkolony. Temu zawdzięczamy m.in. nasz sukces. Pomimo że widzimy wiele niedociągnięć w instrukcjach, to mamy dobry system szkolenia. To, jak zostanie on zrealizowany, zależy od dowódców, a że ludzi w dowodzeniu mamy ambitnych, to wojsko jest przygotowane.
Żołnierze bardzo dobrze posługują się bronią, osiągnięcia strzeleckie są wysokie, a więc i walka przebiega sprawniej. Teraz mamy przygotowane procedury, które w 2004 roku nie były jasno sprecyzowane, więc musieliśmy je niejednokrotnie sami tworzyć. Wiele robiliśmy „na czuja”.
Nie uważam, by polski żołnierz miał powody do wstydu, by miał czuć się gorszy. W Iraku mieliśmy prawo zazdrościć Amerykanom wyposażenia, ale moim zdaniem na chwilę obecną mamy coraz lepszy sprzęt. Rozwój idzie we właściwym kierunku. Natomiast należałoby trafić do społeczeństwa, aby ludzie zrozumieli, że wojsko to nie jest fabryka, która będzie przynosiła zysk. Niepodległe państwo musi dysponować armią, bez względu na to, co mówili niektórzy politycy, twierdząc, że armia jest zbędna i należy ją zlikwidować. Te populistyczne hasła były przerażające dla mnie nie tylko jako żołnierza czy absolwenta politologii, ale człowieka świadomego m.in. naszej sytuacji geopolitycznej. Niestety, część społeczeństwa w nie wierzyła. Gdyby film „Karbala” pojawił się wcześniej, taka sytuacja i postawy nie miałyby miejsca.
Co film „Karbala” może zmienić w postrzeganiu polskiej armii?
Moim zdaniem społeczeństwo oglądając film zobaczy, że jako armia jesteśmy dobrze przygotowani, braliśmy udział w różnych operacjach oraz że żołnierz stawia czoło rozmaitym sytuacjom i że tym żołnierzem trzeba się zaopiekować, gdy wróci. Ten obowiązek spoczywa na społeczeństwie, bo – jak już mówiłem, na wojnę wojsko nie wysyła się samo. My reprezentowaliśmy tam Polskę, rząd i społeczeństwo, które ten rząd wybrało. Na ramionach mieliśmy naszywki z naszą flagą. I nie przypominam sobie, aby wydarzyło się w tym czasie cokolwiek z udziałem wojska, czego moglibyśmy się wstydzić lub czego mogłoby wstydzić się społeczeństwo.
Wojsko Polskie zawsze godnie reprezentowało Polskę i chciałbym, aby Polacy to zrozumieli. Często na forach czy blogach jesteśmy określani jako „najemnicy”, „SS-manni”, „okupanci” – są to anonimowe oskarżenia wysyłane zza komputera, bo żołnierzowi twarzą w twarz nikt tego nie powie. Co więcej, oskarżenia bezpodstawne, bo osoby je wytaczające tak naprawdę nie mają pojęcia o tym, co robimy, a jedynie obnażają swoją głupotę. Dlatego warto iść do kina i obejrzeć film, przeczytać obie książki i wyrobić sobie zdanie na ten temat. Ono może być odmienne od mojego, ale musi mieć jakieś podstawy. Warto też zobaczyć wysiłek polskiego żołnierza.
Nie bez powodu na początku „Raportu…” zawarłem motto kompanii FOX: „Nie z powodu trudności brak nam odwagi, to trudności pojawiają się, gdy nam jej brak” - z tego, co pamiętam, napisał to młody Seneka. Bardzo te słowa do mnie przemówiły. Powtarzałem je moim żołnierzom, przez co niektórzy żartowali, że jestem trochę nawiedzony, ale po chwili zastanowienia jednak przyznawali mi rację. Najgorszy jest strach, który paraliżuje. Gdy się go pokona, dociera do człowieka niego, że jest w stanie przezwyciężyć trudności. My je przezwyciężyliśmy.
Skoro mowa o wysiłku, w obydwu książkach pojawia się postać Joanny Dziury, psycholog, która odeszła z wojska m.in. po aferze z Nangar Khel. Może się mylę, ale odnoszę wrażenie, iż wydarzenia w Karbali i Nangar Khel były „zimnym prysznicem” dla społeczeństwa, które uświadomiło sobie, że polski żołnierz to nie jest gość w mundurze, który biega sobie po poligonie i strzela do tarcz, ale człowiek, który gdzieś na końcu świata mierzy się z realnym zagrożeniem, chcącym go zabić przeciwnikiem. To człowiek zmuszony do podejmowania trudnych decyzji pod ogromną presją, którą zwykli ludzie nie są w stanie sobie wyobrazić.
Można powiedzieć, że z definicji Polacy nie byli na wojnie w Iraku – z definicji, bo z taką sytuacją mamy do czynienia wówczas, gdy jedno państwo wypowie drugiemu wojnę. Tylko jak nazwać inaczej naszą obecność w tym kraju? Pewne definicje, moim zdaniem, muszą zostać zaktualizowane, bo czas nie stoi w miejscu, realia się zmieniają, także wojenne.
Mogę na pewno powiedzieć jedno. Moim zdaniem, jak już wspominałem, Irak był bramą do nowoczesności. Wojsko wyciągnęło solidne wnioski. M.in. gen. Różański był prekursorem i propagatorem rozwiązania, by na misje jechały oddziały etatowe. Wcześniej, pomimo tego, że w kraju mieliśmy etat kompanii rozpoznawczej, jechali przypadkowi ludzie. Teraz jedzie konkretny pododdział, żołnierze, którzy się znają. Nieustępliwość gen. Skrzypczaka sprawiła, że mamy Rosomaki czy noktowizory. Z gen. Różańskim byłem dodatkowo na misji w Al-Kut, gdzie pracował nad usprawnieniami, które zaowocowały postępem w organizacji, logistyce, wyposażeniu misjonarzy. Słowem, nie brakuje u nas dowódców, którzy są świadomi braków, ale działają, by te braki zniwelować.
Jak mówiłem, armia, tak jak i straż graniczna czy policja, nie jest instytucją, która przynosi zyski, ale konieczność jej istnienia jest niepodważalna, co widać doskonale na przykładzie Ukrainy. A biorąc pod uwagę nasze geopolityczne położenie – tym bardziej. Armia musi być sprawna, silna, nowoczesna, wyszkolona – nie musi nigdzie walczyć, ale potencjalny przeciwnik musi być świadomy tego, że w przypadku ataku na Polskę, naraża się na zdecydowaną odpowiedź. Myślę, że po obejrzeniu filmu, przeczytaniu obu książek, ludzie zdadzą sobie z tego sprawę.
Jak podczas realizacji filmu zachowywali się aktorzy, wcielający się w postaci pierwowzorów Pańskich podwładnych?
Zrezygnowaliśmy ze służby zasadniczej i efekty tego widziałem w filmie. Jest tam scena, w której żołnierze odprowadzający trumnę do samochodu, wiozącego ją potem na lotnisko, muszą na końcu odmaszerować. Krzysztof (reżyser – przyp. red.) poprosił mnie, bym omówił tę scenę z aktorami, to znaczy m.in. jak mają zagrać. Miałem na to kwadrans. Pomyślałem, że to banał, więc przekazałem im, że nie muszą iść krokiem żałobnym, wystarczy defiladowy. A tymczasem w odpowiedzi zobaczyłem konsternację i dopiero po chwili jeden z nich wytłumaczył, że nie potrafią maszerować. Okazało się, że wszyscy byli już z tego rocznika, który nie musiał iść do wojska. Pod względem wyszkolenia, obsługi broni byli na przyzwoitym poziomie, choć techniki zmiany magazynków mieli bardzo widowiskowe, można powiedzieć, że trochę – nomen omen – filmowe i pokazowe, a nawet specjalne, typu wymiana magazynka nogą przy zranieniu w jedno z ramion. Byli też bardzo sprawni, ale ta drobna sytuacja z marszem uświadomiła mi, że młodzież obecnie nie jest przygotowana na sytuację zagrożenia, kiedy będzie musiała chwycić za broń. Odkąd nie ma służby zasadniczej, nie ma też tych umiejętności. Armia dysponuje obecnie siłą 120.000 ludzi – to wystarczy na kilka dni prawdziwej, intensywnej walki. Na szczęście tworzą się grupy paramilitarne, stowarzyszenia strzeleckie, które same garną się do nauki pewnych umiejętności.
Oglądając „Karbalę”, na pewno niektórzy wypatrzą jakieś błędy, ale nie skupiałbym się na szukaniu tego, co jest złe, a na fakcie, iż film opowiada o polskich żołnierzach, którzy dokonali niezwykłej rzeczy. Czegoś, co zaskoczyło nawet Amerykanów, niespodziewających się takiej efektywności z wiadomym sprzętem.
W książce wspomina Pan o „Vademecum o Iraku”, podstawowym i bardzo przydatnym źródle informacji o kulturze, historii, obyczajach tego kraju. A czego zabrakło w ramach przygotowań do wyjazdu na misję? Co mogłoby jednak wyglądać lepiej?
„Vademecum…” było przygotowane bardzo dobrze, wprowadzało w świat kultury czy religii, tłumaczyło zawiłości. Pomogły spotkania z kulturoznawcami i archeologami. Żołnierze również sami we własnym zakresie dokształcali się, np. ja i kilku moich dowódców przeczytaliśmy polskie tłumaczenie „Koranu”, by zrozumieć ludzi, z którymi mieliśmy się zetknąć.
Co mi się nie spodobało w tym czasie, to szkolenie w Kielcach w 2003. W odpowiedzi na nasze pytania, na temat Iraku, słyszeliśmy tylko „Nie wiem”, „Ja na waszym miejscu bym tam nie jechał”, a od lekarzy „Nie jedźcie tam, bo tam są tylko choróbska”. Człowiek prowadzący zajęcia, krytykował sprzęt, z którym jechaliśmy, np. okulary Uvex, buty, mundury. Owszem, nie były one najlepsze, ale też nie były najgorsze. Jaki był sens takiej krytyki? Czy nie lepsze byłyby porady, wskazówki, jak sobie poradzić, wykorzystując to, czym akurat na tamten moment dysponowaliśmy?
Sprzęt, sprawdzany na miejscu, z czasem – jeśli nie spełniał wymagań, był modernizowany lub wymieniany. Nasi przełożeni, analizując nasze zgłoszenia oraz funkcjonowanie wyposażenia, odrobili lekcje. Dzięki naszej obecności w Iraku, Afganistan wyglądał już inaczej. Przykładowo, w Iraku otrzymaliśmy koszulki ze srebrną nicią, bakteriobójcze, ale okazało się, że pod mundurem i kamizelką powodowały one odparzenia na plecach. Po pierwszych sygnałach zostały wycofane, kontrakt z dostawcą zerwano. Na kolejnych zmianach już ich nie było, więc wnioski były wyciągane na bieżąco. Gdybyśmy nie pojechali do Iraku, nie wiedzielibyśmy, że to wyposażenie nie zda egzaminu.
Myślę, że istotną rzeczą jest to, by umieć obnażać swoje słabości. W polskiej mentalności nie istnieje coś takiego, jak przyznanie się do faktu, że czegoś się nie potrafi. Gdy szkolimy się w kraju, dążymy do tego, by wykonać zadanie. Warto jednak wtedy wskazać elementy, które wymagają poprawy, które można zrobić lepiej. Boimy się powiedzieć, że coś nam się nie udało, ale trzeba umieć przyznać się do słabych stron. Dlaczego? Bo potem, w sytuacji realnego zagrożenia, nie będzie czasu na poprawki. Tutaj, w domu, na poligonie, na strzelnicy, może nam się nie udać wiele rzeczy. Całe szczęście Karbala skończyła się bez ofiar. Jak już mówiłem, szczęście wojskowe sprzyja żołnierzom, ale tym wyszkolonym. Powiedzenie: „Im więcej potu na poligonie, tym mniej w walce” – to szczera prawda!