Irak był dla nas "poligonem doświadczalnym"
Wywiad z ppłk Grzegorzem Kaliciakiem cz.2
zdjęcia z archiwum ppłk Grzegorza Kaliciaka
3 kwietnia 2004 roku rozpoczęły się walki o ratusz w Karbali, określane jako największa bitwa od II wojny światowej, w której brali udział Polacy. Od niedawna, na ekranach kin możemy oglądać fabularyzowaną wersję tych wydarzeń. Zarówno w Karbali, jak i w „Karbali” Krzysztofa Łukaszewicza, kluczową rolę odegrał ppłk Grzegorz Kaliciak – dowódca obrony ratusza i konsultant filmowy. To także autor książki „Karbala. Raport z obrony City Hall”, który w drugiej części wywiadu opowiada o znaczeniu misji w Iraku, karbalskiej bitwy, filmu i swojej pracy dla polskiego żołnierza, armii i społeczeństwa.
Zobacz także
Tomasz Łukaszewski Policyjne psy nie pracują dla stopni, najważniejsze jest serce do walki
Rozmowa z instruktorem grupy psów bojowych KT w Centralnym Pododdziale Kontrterrorystycznym Policji „BOA”.
Rozmowa z instruktorem grupy psów bojowych KT w Centralnym Pododdziale Kontrterrorystycznym Policji „BOA”.
J. West Z kroniki i wspomnień żołnierzy 1. Batalionu Szturmowego z Dziwnowa
1. batalion szturmowy JW 4101 Dziwnów – jednostka wojskowa, o której w okresie zimnej wojny, ale i później starano się mówić jak najmniej. Struktura, przeznaczenie i szkolenie jednostki były utajnione....
1. batalion szturmowy JW 4101 Dziwnów – jednostka wojskowa, o której w okresie zimnej wojny, ale i później starano się mówić jak najmniej. Struktura, przeznaczenie i szkolenie jednostki były utajnione. Na uliczkach Dziwnowa widywano żołnierzy w spadochroniarskich beretach, w polowych mundurach ues przeznaczonych dla wojsk powietrznodesantowych, z emblematami ze spadochronem, widywano ich podczas przemarszu na place ćwiczeń i poligony oraz powrotu z nich, widywano na przepustkach, w końcu widywano...
Tomasz Łukaszewski Jesteśmy przygotowani na każde zagrożenie
Rozmowa z insp. Łukaszem Pikułą, Dowódcą Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji „BOA”.
Rozmowa z insp. Łukaszem Pikułą, Dowódcą Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji „BOA”.
BŁAŻEJ BIERCZYŃSKI: Wszystko wychodziło „w polu”, o tym zresztą pisze pan w książce: że żołnierz zdobywa doświadczenie w boju, a nie na poligonie. Na ile jednak żołnierze byli przygotowani do stawienia czoła zagrożeniu jak ataki rebeliantów i do radzenia sobie z konsekwencjami udziału w walce?
PPŁK GRZEGORZ KALICIAK: Tak, Irak był dla nas „poligonem doświadczalnym”, choć to może nie do końca trafne określenie. Może lepsze byłoby określenie „test możliwości”. Ten test pokazał jasno, że Honker sprawdzi się w kraju podczas szkoleń, ale nie na misji. Weryfikatorem jest zetknięcie z realiami. O ile sprzęt można wymienić, usunąć, to sprawa wygląda inaczej z żołnierzami po traumatycznych przeżyciach. Nie mam tu ma myśli tylko Karbali, ale potyczki ogniowe ogólnie.
Nie jest naturalne – nawet dla żołnierza, zaakceptowanie w pełni faktu, że prędzej czy później znajdzie się w sytuacji kontaktu ogniowego i będzie musiał stosownie zareagować. W kraju nie da się tego tak realistycznie zasymulować, bo zawsze podświadomie człowiek wie, że to tylko ćwiczenia i nikt go nie chce zabić.
Tymczasem na misji styka się z przeciwnikiem, uczestniczy w sytuacjach, które mogą skończyć się tragicznie. A z tym spotkała się ogromna liczba żołnierzy. Ich stan wymaga zweryfikowania po powrocie, a oni sami - otoczenia odpowiednią opieką. Nie dramatyzowałbym, oczywiście, bo ta opieka jest dostępna. Skupiłbym się raczej, by z tą opieką dotrzeć do rodzin – piszę o tym w książce, ten wątek jest też widoczny w filmie. Konieczność pomocy może także wynikać z sygnału od bliskich.
To właśnie oni powinni interweniować u dowódców, poinformować, że z żołnierzem dzieje się coś nie tak. Również dowódcy – od najniższego do najwyższego szczebla, powinni być przygotowani do tego, by pomagać. To też jest ich odpowiedzialność. Im szybciej i skuteczniej zareagują na miejscu, np. po zajściu, na bieżąco, tym mniejszy będzie to problem po powrocie z misji do kraju.
Sporą część książki poświęca Pan zjawisku PTSD – czy jest to duży problem wśród żołnierzy wracających z misji?
Uważam, że nie jest to tylko problem wojska, nie jest to problem na ostrzu noża, ale problem, który może za chwilę pojawić się w o wiele większej skali. Książkę dedykuję żołnierzom 17 Brygady Zmechanizowanej – żołnierzom, których nie wymieniłem z nazwiska, bo część z nich tego nie chciała. Stwierdziłem więc, że personaliów nie zawrę, a jeśli ktoś się zgodzi, to będzie miał tak naprawdę wolną rękę do opowiedzenia swojej historii, być może napisania własnej książki, potwierdzi tym samym, że brał udział w obroni City Hall i zrelacjonuje, co przeżył. Zamiast personaliów, umieściłem przykładowe dokumenty, te które mogłem udostępnić i które też na pewno będą ciekawe dla czytelników.
Przeczytaj pierwszą część wywiadu: IRAK BYŁ DLA NAS BRAMĄ DO NOWOCZESNOŚCI >>>
Książkę dedykuję również weteranom misji zagranicznych od czasów II wojny światowej – czyli nie tylko tym, którzy mają status weterana, ale wszystkim, którzy byli na misji. „Raport” powstał ogólnie z myślą o wszystkich żołnierzach polskich sił zbrojnych i ich rodzinach – dlaczego? Bo najbliższym trudno jest zrozumieć, przez co przechodzi ich ojciec, syn, brat, mąż, chłopak wysłany na drugi koniec świata.
To jest trudny zawód, do którego trzeba mieć powołanie. Nie da się być żołnierzem na pół gwizdka z powodu emerytury czy stabilnych zarobków – nie tędy droga. Jeżeli ktoś prezentuje właśnie takie podejście, nie wkłada w służbę serca, to będzie się w armii męczył. Praca jest wymagająca, a im wyższe stanowisko, tym oczekiwania są większe – od przełożonych i podwładnych.
To zawód niekiedy powodujący konflikty w rodzinach, które wielu rzeczy nie są w stanie pojąć, gdyż żołnierz wraca z zupełnie innego świata. Myślę, że po lekturze mojej książki czy książki Marcina i Piotra lub w ogóle książek o tej tematyce, dużo rzeczy stanie się jasnych.
A czy książki mogą pomóc w terapii? Czy spisanie swoich przeżyć, obserwacji itp. może stanowić swego rodzaju katharsis dla żołnierza?
Każdy ma prawo napisać książkę, oczywiście z zachowaniem tajemnicy służbowej, natomiast nie wiem, czy dla każdego byłaby to słuszna droga – to kwestia indywidualna. Jeśli jednak spisanie wspomnień w formie książki, która w dodatku znajdzie czytelników, będzie dla weterana pomocne, to nie widzę przeszkód.
Myślę również, że z film „Karbala” i te dwie książki to może być przełom, zwiastun tego, że będziemy mówili o czymś innym, niż tylko II wojna światowa i Powstanie Warszawskie. Polskim żołnierzom tamtego okresu zasług nikt nie odbierze, to byli bezsprzecznie bohaterowie, ale bohaterów mijamy także na ulicach, a wśród nich są m.in. misjonarze. Warto o nich mówić, by edukować współczesną młodzież. Wojsko Polskie nie stanęło na 1945 roku. Cały czas funkcjonowało. Mieliśmy Syrię, Liban, Jugosławię – z każdym z tych miejsc wiąże się mnóstwo historii i bohaterskich postaw, o których można by napisać. Mam nadzieję, że znajdą się odważne osoby, które to zrobią – w przypadku wojskowych, napisanie książki wymaga przełamania pewnych barier.
Czy Pan również musiał takie bariery przełamać? Czego one dotyczyły?
Przez długi czas zastanawiałem się nad tym, czy mogę zostać konsultantem w filmie. Pojawiały się myśli, że może to zostać źle odebrane. Ostatecznie stwierdziłem jednak, że jeśli nie będę to ja, który akurat brałem udział w wydarzeniach, to być może do tego zadania skierują kogoś, kto nie będzie w stanie ogarnąć wszystkich szczegółów.
Podobnie było z książką, choć tutaj zastanawiałem się przede wszystkim, jak to zrobić. Czy mówić o wszystkim? Nie chciałem robić z tego banału pod tytułem „Prawdziwa prawda”, „Historie, które nie były opowiedziane”, byłem daleki od takich brukowych sloganów. Myślę, że „Karbala. Raport z obrony City Hall” jest odpowiedni – nie ma taniej sensacji, prania brudów, wytykania błędów. Książkę ostatecznie, oczywiście, ocenią czytelnicy, ale wydaje mi się, że jest to przekaz informacji, z którymi powinien zapoznać się zwykły człowiek, nawet jeśli nie interesuje się historią konfliktów, armią czy polityką, choć od tej ostatniej akurat trudno się odciąć. Ale po prostu warto wiedzieć.
Tak samo jest z filmem. Nie wszyscy lubią kino wojenne, to zrozumiałe. Z drugiej strony, zachwycamy się często amerykańskimi produkcjami z tego gatunku – i OK, są bardzo dobre filmy, są słabsze. „Helikopter w ogniu” jest akurat dobry, według mnie, ale jest np. taki film „Podróż powrotna”, również dramat wojenny, w którym nie ma żadnych scen walk. Przedstawia on całkiem inny obraz żołnierza.
Dlaczego wspomina Pan akurat o tym filmie? Na czym polega jego wyjątkowość?
To zapis „podróży” zwłok do kraju – oczywiście Stany są ogromne, więc ta podróż wygląda inaczej niż u nas. Ale co jest tam ważne, to fakt, jak ukazano szacunek do ciała w trumnie – ciała żołnierza, który „wraca” w ten sposób z misji. Do czego zmierzam, to dwa zupełnie różne podejścia, z jakimi się zetknąłem. W Bagram byłem świadkiem przejazdu samochodu z trumnami amerykańskich G.I.’s. Wszyscy zatrzymywali się, cywilni pracownicy i żołnierze, i oddawali honory, stawali na baczność w milczeniu, zadumie. W Polsce uczestniczyłem w odbiorze zwłok, czemu towarzyszyły komentarze typu „Nikt mu tam nie kazał jechać”, „Zginął, bo chciał”, „Sami się tam pchali, no to mają”. Powiem szczerze, nie tędy droga.
Przypomina to sytuację, której doświadczył plutonowy Janusz Raczy: na posterunek wjechał rozpędzony autobus, żołnierz został ciężko ranny w nogi. W szpitalu w Polsce, o czym dowiadujemy się z książki Marcina Górki i Piotra Głuchowskiego, wolontariuszka-pacyfistka mówi plutonowemu, że dostał to, na co zasłużył. Dla mnie był to niewyobrażalny brak nie tylko empatii, ale i szacunku.
Niestety, tego szacunku naszym społeczeństwie nie ma. Ale nie tylko wobec żołnierzy, bo codziennie jesteśmy świadkami sytuacji tego, że ludzie wzajemnie siebie nie szanują. Bardzo bym chciał, by to się zmieniło. Żołnierz to nie jest żaden RoboCop, niemal nieśmiertelny, zawsze podejmujący słuszne decyzje. W „Karbali” przedstawione są różne sytuacje i oblicza człowieka. Myślę, że każdy żołnierz, który pójdzie na ten film, w postaciach dostrzeże kawałek siebie, zwłaszcza ten żołnierz, który był na misji. Wydaje mi się ,iż Krzysztof, jak i aktorzy, bardzo dobrze to pokazali.
A jak pracowało się Panu na planie?
Aktorzy i ich praca zrobiły na mnie duże wrażenie. Miałem wątpliwości co do środowiska aktorskiego, ze względu na skandale, o których można usłyszeć czy przeczytać na różnych brukowych portalach plotkarskich. Ale na szczęście myliłem się w swoich obawach. Powiem nawet, że niektórzy żołnierze mogliby się uczyć patriotyzmu i podejścia do godła, flagi i hymnu właśnie od aktorów. Byłem bardzo mile zaskoczony.
Myślę, że ranga filmu i to, co ten film może przekazać, sprawiły, że zupełnie inaczej podchodzili do swojej roli czy ogólnie udziału w produkcji.
Tak, widziałem też, jak zmieniali się w miarę kręcenia scen. Niekiedy nie dowierzali, że pewne rzeczy miały miejsce. Po rozmowach z nimi, z Bartkiem Topą, Michałem Żurawskim czy Antkiem Królikowskim widziałem, że to nie jest po prostu kolejna rola. Antek, który jest przykładem młodego pokolenia, o którym wspominałem wcześniej, w ogóle nie był w temacie. Powiedział mi, że się tym na co dzień nie interesował, ale gdyby wydarzenia z Karbali zostały gdzieś wcześniej opisane , to by na pewno o tym przeczytał. W dzisiejszym świecie mamy nieograniczony dostęp do informacji – tylko trzeba je umieć podać, a druga strona musi chcieć się dowiedzieć więcej.
Jako konsultant udzielał Pan ekipie rad, zwracał uwagę na nieprawidłowości, ale domyślam się, że – ponieważ świat filmu rządzi się swoimi prawdami, konieczne było pójście na kompromis.
Przede wszystkim musiałem pozbyć się myśli pt. „Co powiedzą przełożeni, jak to zobaczą?” - na początku miałem z tym duży problem i chciałem, by wszystko było realizowane zgodnie z instrukcją, z przepisami mundurowymi, ale bardzo szybko wyprowadziła mnie z tego błędu Agata Drozdowska, kostiumolog, która powiedziała mi „Grzegorz, ale zobacz, dałeś nam to zdjęcie i wy tu byliście tak ubrani.”. I faktycznie! A efektem tego jest także okładka, na której jestem w nieregulaminowym stroju, czyli w koszulce z krótkim rękawem. Koszulka jest wojskowa, ale my tak nie mogliśmy chodzić. Tyle że mogliśmy pozwolić sobie na pewne ustępstwa ułatwiające funkcjonowanie. Jak się pozbyłem tej myśli działania zgodnie z instrukcją, to było mi łatwiej.
Film fabularny to nie jest dokument ani film instruktażowy. „Karbala” ma zupełnie inne cele, więc mogłem pójść na pewne ustępstwa. Niemniej jednak, zmieniliśmy pewne elementy – i tu dziękuję za to Krzysztofowi - które mogły przedstawić żołnierza w złym świetle. I dzięki temu żołnierz został przedstawiony jako zwykły człowiek, który znalazł się na końcu świata i stara się wykonywać swoje zadanie. Są też pokazani różni ludzie. Bo wśród nas byli tacy, którzy jechali po doświadczenie i pieniądze oraz tacy, którzy jechali po pieniądze i doświadczenie. Trzeba jednak zaznaczyć, że kasa nie była wielka. Ja miałem, jako dowódca kompani, 1800 dolarów, szeregowi – 1100, a dolar kosztował 2,99. To żadne pieniądze w porównaniu z zagrożeniem.
Aspekt finansowy był ważny, ale nie był główny. Widać było koleżeństwo, braterstwo broni. Najważniejsze było to, że gdy otrzymywało się zadanie, to dążono do jego wykonania za wszelką cenę. I je wykonywano. To jest prawdziwy obraz żołnierza.
W książce Górki i Głuchowskiego przytoczone są Pana słowa: „Na misji nie chodzi tylko o pieniądze. Chodzi też o prawdziwość życia” – na czym polega ta prawdziwość? Czy mógłby Pa wyjaśnić?
Może ujmę to tak: jadąc do Afganistanu, patrzyłem już na aspekt finansowy, ale nie był to główny motyw. I tak, jak rozmawiałem z kolegami, dla większości z nich pieniądze były celem, ale nie były najważniejsze. Jechać i zdobyć doświadczenie, sprawdzić się i spełnić, zobaczyć Afganistan – te czynniki stały za wyjazdem. Poza tym, są takie kraje, egzotyczne, których w inny sposób nigdy byśmy nie odwiedzili. Czasem śmiejemy się, że biuro podróży MON-Tour zapewniło nam bardzo fajne wycieczki – Kirgistan, Afganistan, Azerbejdżan, Irak, granica z Iranem, Kuwejt. Dzięki misjom, atmosfery tych krajów mogłem posmakować i to co mogłem, zwiedziłem. To są te pozytywne aspekty.
Podczas misji nawiązuje się koleżeństwo, braterstwo, zażyłość. Tam, bez względu na stopień, wszyscy zależą od siebie. I to widać. Polscy dowódcy, jak np. ja i moi koledzy, to dowódcy, którzy nie izolują się od swoich podwładnych tylko dlatego, że są wyżsi stopniem i dlatego jedzą przy osobnym stoliku. My w difaku stawaliśmy wszyscy w kolejce po jedzenie, przy okazji dowiadywaliśmy się więcej, co się dzieje, bo niektórzy nie zwracali wcale uwagi na szarzę i mówili prosto z mostu o tym, co im akurat leży na sercu. Nie wiem tylko, na ile te relacje z misji są trwałe po powrocie, w zupełnie innych realiach. Dużo ludzi odeszło, jak np. Aśka Dziura - ludzi wartościowych, ale to były ich decyzje, których nie mam prawa oceniać. Z drugiej strony zdarzają się przypadki, że ci, którzy odeszli – jednak wracają. I wojsko przyjmuje ich z powrotem.
A czy ma pan kontakt z ppłk Getowem, który dowodził bułgarskim pododdziałem podczas obrony City Hall?
Niestety z żadnym z nich nie mam kontaktu. Natomiast moja opinia o żołnierzach bułgarskich jest bardzo wysoka. To bardzo bitni, waleczni ludzie. Pododdział, który był ze mną, to byli specjalsi. Działaliśmy ramię w ramię, podzieliliśmy swoje kompetencje. To była dziwna sytuacja, bo Getow był podpułkownikiem (w filmie jest on kapitanem), ja kapitanem , ale to ja dowodziłem akcją. Przy czym nie wydawałem mu rozkazów, wszystko odbywało się na zasadzie dogadania się. W kolejnych zmianach taka sytuacja się już nie powtórzyła, odpowiedzialność i decyzyjność zostały wcześniej ustalone.
Wróćmy jeszcze na chwilę do procesu tworzenia „Raportu…”. Wspomniał Pan, że pisanie książki to był dłuższy etap, już w Iraku tworzył Pan pierwsze zapiski i podwaliny. A co było najtrudniejsze w tym procesie?
Najtrudniejsza była koncepcja, jak to opisać. Ze wszystkich książek, po jakie w życiu sięgnąłem, podobała mi się „Modlitwa o deszcz” Wojciecha Jagielskiego. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie i przyznaję, że na początku sztywno starałem się pisać w tym stylu. Niestety to kompletnie nie wypaliło. To, co powstawało w Iraku, spisywałem bardziej w formie dziennika niż książki, choć już wtedy w 2004 roku miałem pomysł, by taką książką powstała. Tyle że jeszcze wtedy trochę inaczej na to patrzyłem i gdyby nie Wydawnictwo Czarne prawdopodobnie „Raport…” by nie powstał. Żyłem w trochę innym świecie, będąc przekonanym, że każdy może ot tak po prostu wydać sobie książkę. Teoretycznie tak jest, w praktyce – pod względem finansowym i prawym, jest to o wiele bardziej skomplikowane. Potrzebni są ludzie, którzy się tym zajmują na co dzień i ludzie z Czarnego zrobili to bardzo dobrze. Cieszę się, że właśnie z nimi nawiązałem współpracę.
Obecnie ukazały się dwie książki, niemal o takich samych tytułach – wspominana kilka razy praca Marcina i Piotra oraz moja. Uzupełniające się nawzajem. Ja jestem przede wszystkim żołnierzem, pisałem żołnierskim językiem z prostym przekazem. Mam nadzieję, że „Raport…” zostanie dobrze odebrany i spełni swoje zadanie, z myślą o którym go pisałem.
Dziękujemy za rozmowę.