Życie na krawędzi (cz.1)

Fot. US DoD, ze zbiorów Alberta Sługockiego
Tak najkrócej można ująć trudne, ale pełne przygód losy niezwykłego żołnierza rodem z Polski, którego próby udziału w ruchu oporu przeciwko komunistycznym władzom tuż po zakończeniu II wojny światowej zmusiły do ucieczki z kraju i zaprowadziły w szeregi spadochroniarzy, a następnie sił specjalnych US Army. Swoje wspomnienia m.in. z wojen w Korei i Wietnamie oraz tajnych operacji w Azji i Europie zawarł w autobiograficznej książce pt. „The Autumn man”, już niedługo dostępnej także w języku polskim.
Zdjęcia: US DoD, ze zbiorów Alberta Sługockiego
Zobacz także
Tomasz Łukaszewski Bezpieczeństwo, jako pewna kategoria, zyskuje na popularności

W czerwcu 2023 r. w Słupsku odbędzie się I Kongres Nauk o Bezpieczeństwie. Będzie to przedsięwzięcie skupiające kadrę wywodzącą się z różnych środowisk naukowych mogące wpłynąć na rozszerzenie wiedzy o...
W czerwcu 2023 r. w Słupsku odbędzie się I Kongres Nauk o Bezpieczeństwie. Będzie to przedsięwzięcie skupiające kadrę wywodzącą się z różnych środowisk naukowych mogące wpłynąć na rozszerzenie wiedzy o bezpieczeństwie i jego istocie oraz modernizację programów kształcenia w poszczególnych uczelniach. O kierunku rozwoju nauk o bezpieczeństwie rozmawiamy z prof. dr. hab. Bogdanem M. Szulcem – przewodniczącym Rady Programowej Kongresu.
Tomasz Łukaszewski Potencjałem CSzWS są ludzie

Płk mgr inż. Wojciech Smołuch jest absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu oraz Akademii Obrony Narodowej. W Wojsku Polskim służy od 1991 roku. Służbę zawodową pełnił m.in. w 25. Brygadzie...
Płk mgr inż. Wojciech Smołuch jest absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu oraz Akademii Obrony Narodowej. W Wojsku Polskim służy od 1991 roku. Służbę zawodową pełnił m.in. w 25. Brygadzie Kawalerii Powietrznej, Szefostwie Wojsk Aeromobilnych, Szefostwie Wojsk Zmechanizowanych i Pancernych Dowództwa Wojsk Lądowych. Od 2006 roku w strukturach Wojsk Specjalnych, gdzie w Dowództwie Komponentu Wojsk Specjalnych zajmował się szkoleniem jednostek.
Tomasz Łukaszewski Nikt poza Polską nie podjął się tego zadania

Rozmowa z nadkom. Krzysztofem Funkiendorfem, dowódcą misji humanitarnej polskiej Policji realizowanej w Ukrainie – dowódcą Samodzielnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji w Warszawie.
Rozmowa z nadkom. Krzysztofem Funkiendorfem, dowódcą misji humanitarnej polskiej Policji realizowanej w Ukrainie – dowódcą Samodzielnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji w Warszawie.
SPECIAL OPS: Pierwsze wojenne i specjalne doświadczenia zdobywał Pan jako małoletni zwiadowca AK i tajny kurier w NSZ, ale próba dotarcia do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie zakończyła się ostatecznie, po wielu perypetiach, wstąpieniem w wieku 16 lat do francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
Albert Sługocki: W 1947 roku z pomocą NSZ udało mi się uciec z Polski na pokładzie statku S/S Pułaski. Wiedziałem, że szuka mnie UB, zarówno w związku z moją aktywnością konspiracyjną, jak i po mojej ucieczce z ich rąk, w które wpadłem po wcześniejszej, niestety nieudanej próbie wymknięcia się z kraju. Miałem za sobą około trzy miesiące więzienia w Katowicach i codziennego bicia podczas przesłuchań.
Drugim powodem opuszczenia Polski było to, że bardzo chciałem wstąpić do naszej armii na Zachodzie. Nie wiedziałem, że została już rozformowana.
Dotarłem do USA, ale jako nielegalny imigrant nie mogłem tam zostać, ani wrócić w tych okolicznościach do kraju.
![]() |
Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zaciągnąłem się znów na statek, tym razem płynący do Francji. Tam przez jakiś czas błąkałem się po ulicach Marsylii, zastanawiając się, co dalej ze sobą począć, a że w ciemnych zakamarkach tego niebezpiecznego miasta łatwo było oberwać, musiałem szybko nauczyć się bronić za pomocą pięści i noża. Przemoc była tam codziennością. Czytaj dalej o jednostkach specjalnych» Gdy dowiedziałem się o Legii i możliwości walki w jej szeregach z komunistami w Indochinach, nie zastanawiałem się długo. Ciągnęło mnie do wojska i przygód. Chciałem walczyć. Wyglądałem na starszego niż byłem w rzeczywistości, więc nie miałem problemu z ukryciem zbyt młodego wieku. Moi nowi koledzy w punkcie rekrutacyjnym w starym forcie Saint Jean bez mrugnięcia okiem zaświadczyli, że jestem pełnoletni. Legion szybko stał się moją nową rodziną. Ale zawsze czułem się przede wszystkim Polakiem i marzyłem o powrocie do Polski. Legię traktowałem jako coś przejściowego, co miało mnie przygotować do późniejszej walki o mój kraj, bo chciałem rozprawić się z czerwonymi, którzy zniewolili Polskę. Legia Cudzoziemska słynęła wówczas wciąż z brutalnej dyscypliny i bardzo wymagającego szkolenia w trudnych warunkach afrykańskich. Legia dała nam niezły wycisk. Definitywnie nie było to dobre miejsce dla osób ze słabym charakterem. Podczas szkoleń we francuskiej Algierii wymagano od nas absolutnego posłuszeństwa i całkowitego podporządkowania się dowodzącym. Naszą odporność psychiczną i kondycję fizyczną bezustannie testowano, wystawiając na próby w ekstremalnych warunkach. Nieźle dostawaliśmy w kość, a jeśli upadłeś, to musiałeś się podnieść i ćwiczyć dalej. Jeśli nie dawałeś rady, nikt się z tobą nie niańczył, tylko wyrzucano cię na bruk. Wielu nie wytrzymywało tego „kieratu”, ale ci, którzy przetrwali, stawali się ekspertami w użyciu broni i taktyki walki małych pododdziałów. Wielu z nas nie znało francuskiego, a za niezrozumienie rozkazów często dostawało od dowódcy w łeb. Mnie było łatwiej, ponieważ w mojej rodzinie często mówiło się po francusku, jak to wówczas na salonach przystało – ojciec kształcił się w Paryżu, a matka studiowała we Włoszech. Na statkach z kolei przyzwyczaiłem się do ciężkiej codziennej pracy, więc dobrze radziłem sobie podczas szkolenia. |
Sergeant Major (ret.) Albert Slugocki - nosi tylko odznaczenia bojowe i nadane za dzielność. Od lewej:
oraz dwa nadane przez władze b. Republiki Wietnamu:
Nad medalami odznaka bojowa piechoty (Combat Infantryman Badge of Honor) drugiego stopnia za udział w bezpośrednich walkach w Korei i Wietnamie. Pod medalami: spadochronowa US Army Master Parachutist badge. |
Zapewne spotkał Pan wśród legionistów również rodaków?
W tym okresie w Legii nie było zbyt wielu Polaków. Ci, których poznałem, byli weteranami polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej, która walczyła w Holandii. Byli ode mnie starsi, trzymali się razem i uważali, że jestem trochę szalony.
Podczas ostatniego testu, którym był indywidualny stukilometrowy marsz w ciężkich warunkach, jako pierwszy z całego plutonu wróciłem do baraków.
Dla starszych żołnierzy to zadanie było bardziej wyczerpujące i zajęło im więcej czasu. Ostatni wrócili dopiero po kilku dniach. Natychmiast przerzucono ich do Sidi Bel Abbes, gdzie była główna kwatera Legii, i zwolniono ze służby.
Pozostali „bleus”, jak nazywano nowych żołnierzy, na zakończenie szkolenia mogli świętować przy ognisku, śpiewając legionowe pieśni i upijając się wspólnie z naszymi podoficerami i oficerami – wszyscy razem. Wielu legionistów wystąpiło wtedy w pełnych mundurach, ale bez butów, ponieważ nie byli w stanie założyć na zmasakrowane marszem i zabandażowane stopy żadnego obuwia.
Gdy po szkoleniu podstawowym dostałem wówczas swoje białe kepi, Legia stała się dla mnie rodziną, matką i ojcem. Byłem bardzo dumny, że zostałem legionnaire! Ci, którym się to nie udało, wrócili na francuskie ulice. Wywalono ich jak śmiecie...
Zaraz po szkoleniu podstawowym zgłosił się Pan ochotniczo na kurs spadochronowy, by dołączyć do pierwszych pododdziałów powietrznodesantowych Legii – Bataillons étranger de parachutistes (BEP).
Tak, gdy zapytano nas, czy są jacyś ochotnicy na szkolenie spadochronowe, natychmiast podniosłem rękę. To było nowe, ciekawe wyzwanie, możliwość dołączenia do elitarnych batalionów (a dokładnie 3. BEP), wiedziałem też, że wiąże się z szybkim skierowaniem na wojnę w Indochinach, gdzie walczył już 1. Cudzoziemski Batalion Spadochroniarzy.
Z naszego plutonu po szkoleniu podstawowym zostało tylko 23 ludzi, a kapitan i sergent-chef wybrali na kurs spadochronowy w Maroku jedynie 11 z nas.
Zanim jednak tam wyruszyliśmy, wyszedłem z kumplami na przepustkę, pobawić się w pobliskich barach.
Po intensywnej rozrywce zapadłem w mocny sen. Obudziłem się, gdy ktoś zaczął się do mnie dobierać z zamiarem gwałtu. Broniąc się, okładałem go pięściami, a gdy to nie pomogło, sięgnąłem po nóż i... kilka razy dźgnąłem go w klatkę piersiową.
Zostałem aresztowany przez żandarmerię, postawiono mi zarzut napaści na wyższego rangą żołnierza. Sprawa trafiła do sądu.
Legia jednak rządzi się swoimi prawami i stara się wszystko załatwiać na swoim podwórku. W tym czasie homoseksualizm był bardzo potępiany – takie kontakty uznawano za poważne przestępstwo – a ja działałem w obronie koniecznej.
Napastnika, który wprawdzie został mocno okaleczony, ale przeżył, skazano na pobyt w ciężkim więzieniu wojskowym w Colomb Bechar, a po odsiedzeniu wyroku wyrzucono z Legii.
Tymczasem ja trafiłem do szpitala z rzekomą gruźlicą, po czym zostałem wydalony ze służby ze względu na mój młody wiek. W ten sposób udało mi się uniknąć dalszych przesłuchań, oskarżenie zostało oddalone, a dochodzenie zamknięte. Musiałem jednak pożegnać się z Legią. Dostałem bilet w jedną stronę, z Algierii do Marsylii. W porcie żegnał mnie mój przyjaciel, legionnaire de 2e classe Wolfgang Emke, były frontowy żołnierz Waffen-SS. Zasalutował mi na pożegnanie i powiedział, żebym odczekał dwa lata i znów zgłosił się do Legii.
Dopiero po latach uświadomiłem sobie, że gdyby nie te wydarzenia, zapewne nie uniknąłbym śmierci w Indochinach, w słynnej bitwie pod Dien Bien Phu, w której poległa większość walczących tam spadochroniarzy Legii, w tym moi koledzy. Ale ja nigdy nie bałem się śmierci, a swą niefortunnie przerwaną służbę w Legii wspominam świetnie.
Krótki staż w Legii nie wyczerpał Pana pociągu do służby wojskowej i niedługo po dotarciu do Stanów Zjednoczonych zdecydował się Pan wstąpić do US Army, korzystając z otwierającej wówczas taką możliwość obcokrajowcom ustawy Kongresu USA, tzw. Lodge Act?
Nie, Lodge Immigration Act w zasadzie do 1954 r. jeszcze nie działał, ale wielu tzw. dipisom (DP – Displaced Persons, przesiedleńców-uchodźców) w wieku poborowym, którzy pozytywnie przeszli badania CID (Criminal Investigation Division) wolno było zaciągnąć się do armii Stanów Zjednoczonych na okres pięciu lat, by zaszczytną służbą zdobyć amerykańskie obywatelstwo.
Dla ludzi ze środkowej i wschodniej Europy była to również szansa na walkę z rozprzestrzeniającym się komunizmem, a wielu z nich trafiło potem do sił specjalnych. Nie mogąc wrócić do Ojczyzny, jako poszukiwany tam za ucieczkę z więzienia i napad na funkcjonariusza państwowego, skorzystałem z możliwości pozostania w USA, gdzie otrzymałem status uchodźcy. Postanowiłem wziąć odwet za niedolę rodziców w zniewolonej przez komunistów Polsce i za mój rodzinny kraj, wstąpiłem więc do US Army, by pojechać na wojnę w Korei.
I tym razem udało się Panu zostać żołnierzem jednostki powietrznodesantowej?
Gdy w czerwcu 1950 r. rozpoczęła się wojna koreańska, natychmiast zgłosiłem się na ochotnika na szkolenie do jednostki spadochronowej w Fort Campbell (503. Parachute Infantry Regiment), a następnie już jako kapral o przydział do jednostki bojowej skierowanej do Korei.
Dołączyłem w Taegu do 187. Airborne RCT (Regimental Combat Team) sformowanego na bazie 187th Airborne Infantry Regiment „Rakkasans”. W kwietniu 1951 r. zaliczyłem w jego szeregach mój drugi skok bojowy w ramach operacji pk. „Tomahawk”, powietrznodesantowej fazie wielkiej „Operation Courageous”.
Podczas tego drugiego największego desantu w wojnie koreańskiej zostałem niemal równocześnie z lądowaniem poważnie ranny i w związku z tym ewakuowany do Japonii. Kiedy jednak mój oddział również przybył do Japonii w celu odtworzenia sił, ja jako już wyleczony trafiłem z powrotem do Korei jako uzupełnienie do pododdziału rozpoznawczego w 45. Dywizji Piechoty.
Na froncie wschodnim znów zostałem ranny w bitwie w dolinie Chorwon i przez następne trzy miesiące byłem hospitalizowany w Japonii. Kolejny raz wróciłem na pole walki przydzielony do elitarnego 27th Infanry Regiment „Wolfhounds”.
Brałem udział w wielu ciężkich walkach w dolinie Mung Dung Ni i na słynnym „Wzgórzu rozdartych serc” (Heartbreak Ridge), gdzie pozycje trzykrotnie przechodziły z rąk do rąk.
Ostatnie dni wojny w Korei spędziłem, broniąc wzgórza M-1, w głębi gór Kumwha na wschodzie. Na Heartbreak Ridge nasza kompania straciła 39 zabitych i około 50 rannych. Poza jednym oficerem praktycznie cała kadra zginęła. Moja jednostka przestała istnieć, a ci, którzy przeżyli, przeszli do innych.
Na wojnie trudno jest się zaprzyjaźnić. Poznajesz człowieka, a jutro już go nie ma. Gdy masz za sobą dwie pełne tury bojowe i musiałeś stawiać czoła takim zdarzeniom tyle razy, przestajesz mieć ochotę poznawać kolejnych ludzi wokół siebie...
W Korei doszedł Pan od sierżanta do rangi first sergeant dowodzącego plutonem (platoon sergeant).
Większość podoficerów w kompanii piechoty US Army miała stopień sergeant pierwszej klasy, ale tylko jeden w plutonie był sierżantem plutonowym. Normalnie, w czasach pokoju, dojście do tego stanowiska nie jest łatwe i zajmuje 8–10 lat, ale na wojnie jest inaczej.
Podoficerowie prowadzący swych żołnierzy do walki giną jako pierwsi, a na froncie ciężko o kolejnych takich sierżantów, więc wkrótce na czele plutonów stają kaprale. Tymczasem rola platoon sgt jest bardzo istotna, bo to on jest faktycznym szefem i liderem takiego pododdziału, a nie oficer. Zastępuje go i doradza mu, a młodzi oficerowie, którzy nie słuchają sierżanta plutonu, zazwyczaj szybko giną. Dlatego dowódcy kompanii częstokroć nie zgadzali się na objęcie od razu dowodzenia plutonem przez podporucznika i dopóki nie sprawdził się w walce jako kompetentny żołnierz, dopóty musiał stosować się do ocen sytuacji oraz propozycji takiego podoficera.
Sierżant plutonu musiał kierować działaniami czterech drużyn, czyli nawet półsetką ludzi, w tym żołnierzami Republiki Korei, których zazwyczaj włączano po dwóch do składu amerykańskich drużyn.
Brak znaczących efektów działań militarnych po obu stronach i zmęczenie Zachodu wojną w Korei doprowadziły w końcu w lipcu 1953 r. do podpisania rozejmu i ustanowienia strefy demarkacyjnej, ale zanim to nastąpiło, na półwyspie koreańskim zginęło ponad 33 600, a zostało rannych około 107 tysięcy żołnierzy amerykańskich. Jak wyglądała Pana dalsza służba w US Army?
Konflikt koreański nie skończył się ani oficjalnie, ani tak naprawdę do dziś, trwa tylko rozejm.
Po zakończeniu ostatniej tury bojowej w piechocie nie opuściłem Azji. Nie miałem ani domu, ani rodziny w Stanach, pozostałem więc w Korei, dołączając w marcu 1953 r. do tajnej jednostki specjalnej przy 8th US Army w tym kraju, realizującej zadania w ramach tzw. TLO (Korean Liaison Office) Program. Polegały one na organizowaniu bojowych misji wywiadowczych i sabotażowych przez linię frontu, siłami uzbrojonych grup rdzennych agentów „Line Crossers” oraz tworzeniu przez nich partyzantki i siatek wywiadowczych na zapleczu wroga, w Północnej Korei i chińskiej Mandżurii.
Przenikanie odbywało się z reguły pieszo nocą, a powrót już w świetle dnia. Zdobyte informacje przekazywano podczas debriefingów CIC (Counter Intelligence Corps). Na krótko przed ogłoszeniem rozejmu świeżo sformowana wtedy w USA 10th Special Forces Group otrzymała rozkaz wydzielenia około 50 oficerów i podoficerów do kontynuującej te działania operacji CIA pod przykrywkową nazwą Joint Activities Commission, Korea (JACK)/8132 Army Unit oraz do 8240AU, podległej FEC/LD-K (Far East Command Liaison Det, Korea).
W celu zmylenia wywiadu przeciwnika funkcjonowała ona także pod różnymi innymi i zmienianymi nazwami: 8242AU, 8243 AU itd., a należący do niej żołnierze sił specjalnych przydzieleni byli do dowództwa UNPFK (UN Partisan Forces Korea) w Seulu oraz zespołów operacyjnych przy linii frontu, jako instruktorzy, łącznościowcy grup partyzanckich, czasami nawet jako ich dowódcy.
Ja trafiłem do sekcji spadochronowo-logistycznej Aviary 8240AU. Trenowaliśmy, wyposażaliśmy i przerzucaliśmy do walki na tyłach wroga setki członków koreańskiej partyzantki, zwanej Guerilla Forces. Czasami nawet i po zawieszeniu broni.
Technicznie rzecz biorąc, na półwyspie koreańskim Stany Zjednoczone pozostają nadal w stanie wojny z Koreą Północną. Większość prowadzonych tam operacyjnych działań wywiadowczych wciąż objęta jest klauzulą „Tajne”.
Kiedy i w jakich okolicznościach trafił Pan w szeregi jednej z nowych Special Forces Group (Airborne), czyli słynnych „Zielonych Beretów”?
Wiosną 1954 r. zostałem na mocy specjalnej ustawy Kongresu USA dla Master Sergeant Alberta Slugockiego zaprzysiężony jako obywatel Stanów Zjednoczonych przed sędzią z Washington DC w stolicy Republiki Korei, Seulu.
Jesienią tego samego roku zakończyłem służbę w tym kraju, a w połowie 1955 r. dołączyłem do 77th SFG(A), stacjonującej w Fort Bragg, w Północnej Karolinie.
Po zaliczeniu kilku tajnych misji w Gwatemali i Hondurasie skierowano mnie trzy lata później do Wyższej Szkoły Wywiadu US Army w Fort Holabird, Maryland.
Sześciomiesięczną naukę ukończyłem z wyróżnieniem (Honor Graduate Student), jako specjalista od działań operacyjnych i analityk wywiadu strategicznego na Azję Południowowschodnią. Następnie wziąłem udział w specjalnych kursach na wydziale Area Studies Uniwersytetu stanu Maryland, gdzie poznawałem informacje m.in. na temat potencjału sił zbrojnych oraz ograniczeń militarnych wrogów mojej nowej ojczyzny, począwszy od ZSRR i ChRL, po ich satelickie państwa z tzw. bloku wschodniego.
Po nauce języka wietnamskiego w Monterrey, w Kalifornii, na lata 1958–1960 otrzymałem przydział do biura attaché wojskowego Stanów Zjednoczonych na Republikę Wietnamu, Królestwa Kambodży i Laosu, jako pracownik wywiadu – military field intelligence operative.
(cdn.)
Czytaj także: Siła i honor w równoległych światach polskich specjalsów >>>