BŁAŻEJ BIERCZYŃSKI: Czytając „Świat równoległy”, odniosłem wrażenie, że jest to swego rodzaju następstwo poprzedniej książki, „Swoją drogą”, dowodzące o twoim przejściu na kolejny etap ewolucji jako pisarza-podróżnika. W niej również w pewnym sensie ścierały się ze sobą dwa równoległe światy.
TOMASZ MICHNIEWICZ: „Swoją drogą” to bardzo osobista książka i po napisaniu takiego tekstu musiałem się jakoś odciąć, napisać coś zupełnie innego. Jedyną drogą naprzód dla podróżującego reportera jest zmierzenie się z najtrudniejszą formą, jaką jest reportaż literacki. To jest droga tylko w jedną stronę. Jeśli raz przejdziesz z relacji z podróży do reportażu, to nie ma już powrotu do opowieści typu „byłem tu, widziałem to, anegdotka, zabawna historia i szybka akcja”.
Powiedziałeś, że reportaż jest m.in. zerwaniem z szybkim, spłyconym opowiadaniem historii, dlatego idea „Świata równoległego” to m.in. zachęcanie czytelników prawdziwego podróżowania i pełnego przeżywania podróży. Ono zaś opiera się nie tylko na tym, gdzie zabiera nas przewodnik, ale przede wszystkim na tym, gdzie sami dotrzemy, także w kwestii wniosków. Jak to dokładnie wygląd z perspektywy reportera?
Reportera nigdy nie może satysfakcjonować pierwsze wrażenie z danego miejsca. Jeżeli wystarcza mu to, co widzi na dzień dobry, nie powinien raczej nazywać się reporterem. Na początku widzisz zawsze to, co ktoś chce ci pokazać, a nie to, co trzeba zobaczyć. Do każdego miejsca trzeba wracać, spotykać ludzi kilka razy w różnych sytuacjach, rozmawiać z nimi, widzieć zmiany w kraju na przestrzeni kilku lat. Wtedy dopiero dostrzegasz to drugie, trzecie dno, a za nimi kolejne. Osobiście nie pamiętam, żebym napisał tekst, z którego byłbym zadowolony, po pierwszej podróży do danego miejsca.
A czy nie masz wrażenia, że gdy obecnie pełniej podróżujesz, bardziej świadomie, chcesz docierać do istoty miejsca, to też jesteś przedstawicielem „świata równoległego” dla ludzi z drugiego końca świata? Oni są przyzwyczajeni do niedzielnych turystów, zadowalających się chińską pamiątką, selfie i oznaczeniem się w danym miejscu na fejsie, ty zaś pokazujesz im, że człowiek ze świata zachodniego nie musi być laikiem powierzchownie traktującym ich kulturę, ale kimś, kto chce ich faktycznie poznać.
W trakcie pierwszych podróży wystarcza ci sam fakt, że lecisz w inne, egzotyczne miejsce. Wtedy zwykle nie rozumiesz, że te różnice są dwubiegunowe. Ty też jesteś „kimś” dla tych, których tam spotykasz. Wiele osób na przykład irytuje, że w Afryce Subsaharyjskiej są traktowani jak chodzący bankomat. Ale jeśli wrócisz tam po 10 latach podróżowania, zrozumiesz, że nie jesteś chodzącym bankomatem, tylko reprezentantem pewnej cywilizacji, która bardzo w Afryce zrobiła (dobrego i złego, choć częściej złego), i że nie jesteś zawieszony w próżni. Zrozumiesz, jak jesteś tam postrzegany i dlaczego.
To jest kwestia przekroczenia granicy między naiwnym turystą a kimś, kto zaczyna rozumieć, że reprezentuje jakąś grupę i że ma kontakt z inną zbiorowością, a jednocześnie kimś, kto przez swój indywidualizm spojrzy na indywidualizm innych ludzi. Trzeba zrozumieć, że nie ma czegoś takiego, jak „Afrykanie” czy „muzułmanie”, ale że są setki rodzajów Afrykanów i setki rodzajów muzułmanów. Tak, jak są setki rodzajów Europejczyków. My bardzo lubimy odróżniać siebie od innych, np. Polak to nie Rosjanin, ale jak przychodzi do oceny innych kultur, to wrzucamy wszystkich do jednego worka. To, że w Afryce jest ponad pięćdziesiąt krajów i dwa tysiące języków, nie ma znaczenia. To są Afrykanie! Kropka! Czarny Ląd. Makumba i Kali.
Chcesz wiedzieć więcej, być na bieżąco? Zapisz się do naszego newslettera!