Arystokracji na wojnie nie ma
Rozmowa z NAVALEM o słuśbie w GROM-ie
„SPECIAL OPS” w rozmowie z NAVALEM o służbie w GROM-ie, misjach, książkach i broni strzeleckiej
Zdjęcia: arch. Navala
Zobacz także
Tomasz Łukaszewski Policyjne psy nie pracują dla stopni, najważniejsze jest serce do walki
Rozmowa z instruktorem grupy psów bojowych KT w Centralnym Pododdziale Kontrterrorystycznym Policji „BOA”.
Rozmowa z instruktorem grupy psów bojowych KT w Centralnym Pododdziale Kontrterrorystycznym Policji „BOA”.
J. West Z kroniki i wspomnień żołnierzy 1. Batalionu Szturmowego z Dziwnowa
1. batalion szturmowy JW 4101 Dziwnów – jednostka wojskowa, o której w okresie zimnej wojny, ale i później starano się mówić jak najmniej. Struktura, przeznaczenie i szkolenie jednostki były utajnione....
1. batalion szturmowy JW 4101 Dziwnów – jednostka wojskowa, o której w okresie zimnej wojny, ale i później starano się mówić jak najmniej. Struktura, przeznaczenie i szkolenie jednostki były utajnione. Na uliczkach Dziwnowa widywano żołnierzy w spadochroniarskich beretach, w polowych mundurach ues przeznaczonych dla wojsk powietrznodesantowych, z emblematami ze spadochronem, widywano ich podczas przemarszu na place ćwiczeń i poligony oraz powrotu z nich, widywano na przepustkach, w końcu widywano...
Tomasz Łukaszewski Jesteśmy przygotowani na każde zagrożenie
Rozmowa z insp. Łukaszem Pikułą, Dowódcą Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji „BOA”.
Rozmowa z insp. Łukaszem Pikułą, Dowódcą Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji „BOA”.
Podczas edycji MSPO w 2020 roku usłyszałem fajną tezę, że ponieważ ostatnio ukazuje się sporo książek autorstwa byłych operatorów GROM, to w jednostce musiała działać jakaś tajna sekcja literacka. Wiadomo, że każdy ma inną motywację do pisania. Jaka jest Twoja?
– Najprostsza odpowiedź, jaka może być – Czytelnicy. Dla samego siebie bym nie pisał. Gdyby nie ich opinia, dobry odbiór z rynku, to nie powstałyby kolejne książki, a opinie na temat moich są pozytywne.
Kiedy spotykam się z Czytelnikami, często słyszę, że kiedy ktoś czyta moją książkę, to nim jeszcze skończy, ma ochotę do mnie napisać z pytaniem: „Naval, kiedy będzie kolejna?”. To jest trochę zabawne, bo najwięcej takich pytań jest zaraz w dniu lub kilka dni po premierze. Jak ktoś przeczyta moją książkę, to od razu pyta: „Kiedy będzie następna?”. Żeby spełnić te oczekiwania, musiała powstać seria, a nie jedna książka.
Czy pisanie książek to był pomysł Navala na życie po GROM-ie?
– Może na początku warto zapytać, skąd w ogóle wzięło się u mnie samo pisanie? W czasach kiedy nie było jeszcze Internetu, wyjechaliśmy pierwszy raz na misję na wody Zatoki Perskiej i do Kuwejtu. Rozpakowując się w naszych kwaterach, patrzyliśmy, ile każdy z nas zabrał ze sobą książek.Pamiętam taką scenę, że chodziliśmy po pokoikach w hangarze, gdzie byliśmy zakwaterowani, i każdy miał ich wyłożonych kilka, kilkanaście. Ilość książek, które czytali żołnierze GROM w wolnym czasie, była naprawdę spora. Ja odkryłem wtedy Sergiusza Piaseckiego. Ktoś miał jego „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”, prawdziwy bestseller. Po przeczytaniu tej i kolejnych jego książek doszedłem do takiego etapu, że byłem zły na autora, że zmarł w 1964 roku i wszystkiego nie zdążył opisać. Sergiusz Piasecki opisywał swoje życie, które my teraz chłoniemy, to był okres międzywojenny – czas okupacji – czas jego pracy dla Podziemnego Państwa Polskiego i opis wielu akcji, w których brał udział.
Kiedy wyjeżdżałem na szkolenie do Belize w 2006 roku, tak sobie pomyślałem, że operacji, które mógłbym opisać, też mam za sobą bardzo wiele. Wtedy jeszcze nie byłem pewny, czy mam talent i czy w ogóle będzie można o tym pisać. Lubiłem przyrodę, patrzenie na programy o dżungli, a wyjazd do Belize – do miejsca, które jest twoim marzeniem i widziałeś je dotychczas tylko w programach Discovery, a teraz masz je na żywo – spowodował, że podczas pobytu tam co wieczór prowadziłem bardzo skrupulatnie swój pamiętnik.
Czytaj też: Premiera książki: Ekstremalnie. Poradnik treningowy od Navala >>>
Wyjeżdżając w 2010 roku na misję do Afganistanu, zabrałem ze sobą te notatki i będąc już na miejscu, układałem sobie pierwszą książkę, bawiąc się swoimi wspomnieniami z pobytu na szkoleniu w Belize. Odchodząc na emeryturę w 2012 roku, praktycznie miałem gotową książkę. Wtedy jeszcze nie było żadnej książki o Jednostce Wojskowej GROM. Kiedy wydałem swoją, to pojawiła się jeszcze na rynku książka kolegi z jednostki „Trzynaście moich lat w JW GROM”. Nie biję się tutaj o pierwszeństwo, bo to nie ma żadnego znaczenia, była też książka techniczna o GROM-ie: jak powstała jednostka, jakie ma uzbrojenie itp. Są to publikacje, które dla mnie, jako osoby, która zna to wszystko od środka, nie stanowiły dużego zainteresowania czytelniczego. „Przetrwać Belize” to przygoda, przedstawiona w zabawny sposób, fajna historia o facetach, którzy robią swoją robotę z pasją. To prawdziwa historia, z prawdziwymi bohaterami i o prawdziwych wydarzeniach, które miały tam miejsce.
A dlaczego powstały kolejne książki?
– Kiedy spotykałem się z czytelnikami, to zadawali mi dużą liczbę pytań, np. „Jak to się stało, że młody chłopak, gdzieś tam z Raciborza, dostał się do takiej jednostki?”. Nie chciałem o tym ciągle mówić, ale nowi czytelnicy nieustannie się dopytywali. To spowodowało, że napisałem „Ostatnich gryzą psy”, a więc opisałem tę swoją drogę do GROM-u. Chciałem tą książką sprawić, żeby dzieciaki z domów dziecka czy z poprawczaków wiedziały, że są dobrym „materiałem ludzkim”, tylko jak w przypadku tych ostatnich, zboczyli nie w tym kierunku, w którym trzeba, ale wszystko to jest do naprawienia. Dlatego właśnie powstało „Ostatnich gryzą psy”. Ta książka jest już dojrzała, wiedziałem, że po niej będzie musiała być kolejna, bo będą kolejne pytania: „A co po tym, jak się dostałeś do GROM-u?”, a więc jak wyglądała później moja robota. Skończyłem ją 11 września, kiedy zaatakowano „wieże” World Trade Center.
Bałem się wydania tej książki bardzo, ale ona, można powiedzieć, że została bardzo dobrze przyjęta. Usłyszałem wiele ciepłych słów, że mam fajny styl, że się mnie czyta tak, jakbym siedział przy ognisku i snuł swą historię. Tak jak mówiłem – bałem się wydania tej drugiej książki, bo obawiałem się, czy czegoś nie popsułem.
Nie chciałem być autorem strzału jednego singla i na tym koniec. Po ostatnim było: „Pisz dalej” – i to jeszcze z mojego środowiska – od kolegów, którzy razem ze mną odeszli na emeryturę. Mówili, że współczesnego żołnierza trzeba pokazać z innej strony, bo mamy tylko spuściznę „Czterech pancernych i psa”, Hansa Klossa, a jest próżnia do 1989 roku, jakby nie było w ogóle wojska. Pojawiały się jakieś wydania, które są bardziej popkulturą. Dlatego odważyłem się napisać „Zatokę”, gdzie opisywane operacje bojowe były jeszcze przed wojną w Iraku.
Pisząc o tej misji, dobrze się bawiłem jako pisarz, układając sobie tę książkę. Później zeszło ze mnie trochę powietrze i zacząłem patrzeć na to z punktu widzenia czytelnika, konstruując akcję w taki sposób, aby nie powstał z tego dreszczowiec, ale powieść, która płynie.
Po „Zatoce” nastał „Camp Pozzi. GROM w Iraku”, gdzie starałem się błądzić i łączyć różne operacje, żeby nie można było poznać, która jest którą. Jednak opisane tam wydarzenia są prawdziwe.
A ostatnia książka, z której jestem chyba najbardziej dumny, czyli „Chłopaki z Marsa”, pokazuje, jak silne jest nasze środowisko i odpowiada na wiele pytań dotyczących często tego, czy moje środowisko źle nie patrzy na moją twórczość.
Teraz mogę odpowiedzieć – zobaczcie na „Chłopaków z Marsa” – ile osób wystąpiło w tej książce i od żadnej nie usłyszałem „nie pisz”, tylko po napisaniu jej jeszcze kilka się zgłosiło, że można było i ich historie do tej książki dorzucić. Tak więc „Chłopaki z Marsa” są taką kropką nad „i”, dowodem na to, że to co robię w środowisku, jest dobrze odbierane. Pokazuje także z punktu widzenia Czytelnika czy popkultury, że ta nasza jednostka GROM nie jest już tylko jednostką polską, ale światową.
Powstają nie tylko książki, ale GROM dostępny jest chociażby w grze „Medal of honor”, która obiegła cały świat, a znak Polski Walczącej, dzięki ówczesnemu dowódcy GROM-u, Panu pułkownikowi Gąstałowi został spopularyzowany na całym świecie. Więc trzeba tak na to patrzeć, że się nie mamy czego wstydzić. Tajemnicą natomiast jest teraz to, co chłopaki robią, jak się szkolą.
Czytaj też: PREMIERA KSIĄŻKI: Policyjne Siły Kontrterrorystyczne w Polsce >>>
To co myśmy zrobili, co opisałem w moich książkach, jest pokazywane 15 lat wstecz, a więc to już było, minęło i gdzieś troszkę rzeczy można opowiedzieć, żeby ten młody chłopak i młoda dziewczyna w Polsce dzisiaj nie myśleli tak jak ja o wstąpieniu do Legii Cudzoziemskiej w latach dziewięćdziesiątych, tylko myśleli o Wojsku Polskim, o polskich jednostkach specjalnych i dali sobie szansę, żeby spróbować dostać się do GROM-u.
Czy trudniej napisać książkę o charakterze bardziej przygodowym, jak „Przetrwać Belize”, czy taką o misjach bojowych, jak „Chłopaki z Marsa”, w której wspominasz historie wielu żołnierzy, swoich kolegów i przyjaciół, którzy zginęli na tych misjach?
– Może zacznę od technicznej strony. Dzisiaj mam dużą satysfakcję, jak piszę, bo teraz ja się bawię tym pisarstwem, chociaż jest to męczące, bo nie mam aż takiego talentu, który pozwala mi usiąść i korzystając z wodolejstwa słów coś stworzyć. Dla mnie jest to ciągle ciężka praca w zakresie poprawiania tekstu.
Nasza robota w GROM-ie zawsze wiązała się z ryzykiem, że się kogoś straci. Tych chłopaków, którzy zginęli, jest cała lista, są wymienieni na każdej pierwszej czy drugiej stronie w moich książkach. I to jest też oddanie im takiej czci i hołdu, bo w „Chłopakach z Marsa” opisuję tych kolegów, z którymi przechodziłem selekcję i kurs podstawowy. Przed napisaniem pierwszych stron odwiedziłem ich rodziny, aby móc o nich napisać i dowiedzieć się czegoś więcej.
Ta pamięć jest ważna dla mojego środowiska, ale ważna jest też dla tych rodzin, bo nagle ktoś zjawia się po latach i pyta o nich, to sprawia, że dalej żyją w naszych sercach. Mamy nasz rajd motocyklowy, gdzie raz do roku jeździmy, spotykamy się z rodzinami, jesteśmy na grobach. Z drugiej strony mówi się, że tak długo się żyje, jak pamięć o nas. Jeżeli oni są w moich książkach żywymi i wesołymi chłopakami, to tacy już pozostaną na zawsze.
Nowa książka, która obecnie wchodzi na rynek, to publikacja bardziej techniczna, dotycząca szkolenia...
– Poradnik strzelecki…
Dokładnie. Czy mógłbyś naszym Czytelnikom zdradzić, na co mogą liczyć sięgając po tę pozycję?
– Patrząc historycznie, jak strzelectwo w Polsce jest uwarunkowane, to każda broń, od dzidy, szabli, kuszy czy broni prochowej, towarzyszyła nam od dawna. Najpierw służyła do celów myśliwskich, później militarnych. Przez rozbiory zostaliśmy rozbrojeni, później po drodze była jeszcze komuna, która nas jeszcze bardziej rozbroiła, łącznie ze zniszczeniem eksponatów muzealnych.
Ja patrzę na to w taki sposób, że każdy rząd, który się boi swojego obywatela, to takiego obywatela rozbraja. Szwajcarzy nie mają z tym problemu ze swoją demokracją i każdy, kto wychodzi z wojska, ma prawo zakupić jednostkę broni i ją przy sobie mieć.
My dopiero zaczynamy kiełkować jako młoda demokracja i tak samo zaczyna kiełkować u nas strzelectwo, które – nie chcę użyć tego słowa – staje się „modne”, ale na pewno zaczyna być w miarę dostępne. Można zrobić patent, można zapisać się na kurs strzelania. Nowo powstałych strzelnic jest sporo, a więc można też pójść sobie komercyjnie postrzelać, nie jest to już tylko umiejętność zarezerwowana dla żołnierzy, policjantów czy funkcjonariuszy. Można zostać strzelcem sportowym, nabyć broń, która jest półautomatyczna i jeździć na zawody, strzelać i spełniać się.
Poradnik ma dwóch autorów: Navala i Tyluta – to mój serdeczny przyjaciel, który będąc w cywilu ponad dwa lata pracował jako instruktor na prywatnej strzelnicy. Jego doświadczenie jest nieocenione pod tym względem, że może porównać to, jak myśmy się szkolili, z tym jak to jest na rynku cywilnym.
Nasza filozofia posiadania broni palnej zaczyna się od tego, by nieść kaganek wiedzy o tym, jak bezpiecznie posługiwać się bronią palną. Tym, co piszemy na wstępie naszego poradnika, będą na pewno niepocieszeni wszyscy ci, którzy będą chcieli taktycznie posługiwać się bronią palną.
My napisaliśmy poradnik, zaczynając od zera. Opisujemy, czym jest lufa, czym jest spust, piszemy, że jest potrzebny magazynek, żeby zasilić broń amunicją. Czyli zaczynamy od podstaw.
Czytaj też: Jaka jest przyszłość Wojsk Specjalnych? >>>
Mnóstwo wiedzy przekazujemy o bezpiecznym posługiwaniu się bronią z naszego punktu widzenia, piszemy, jak to ważne było w Jednostce Wojskowej GROM. A więc ten poradnik powstał po to, by dać możliwość komuś, kto jest całkowitym laikiem, zerknąć do poradnika napisanego przez profesjonalistów. Zapoznać się z nimi, przetrenować sobie kilka procedur samodzielnie w domu i idąc na strzelnicę być świadomym tego, co go czeka i czego ma oczekiwać od instruktora.
Oczywiście poszliśmy krok dalej. Poza tą podstawą dajemy też wskazówki, jakich użytkownik powinien nabrać umiejętności. Jaki powinien mieć prawidłowy chwyt, jak powinien pracować na spuście, jak powinien zgrywać przyrządy celownicze, w jaki sposób wykonywać z bronią obroty. Cały czas są to podstawy z mocnym naciskiem, że jeżeli chcesz nauczyć się strzelać, to przeczytaj nasz poradnik, ale idź do instruktora, i to u niego możesz się praktycznie nauczyć. Mając nasz poradnik, zawsze możesz skorygować wiedzę instruktora, ale idź do instruktora. Niech to instruktor uczy cię strzelać.
À propos broni. Czy masz jakąś ulubioną broń, którą brałeś na misję? Wiem, że każda misja jest inna, że do każdej misji podchodziliście indywidualnie i jako operatorzy z innym wyposażeniem, ale czy jest coś, co Naval zawsze brał ze sobą, z czym czuł się pewniej?
– Zbroisz się pod daną operację i w zależności od funkcji, jaką masz podczas jej wykonywania. Tak jesteśmy szkoleni, że dobór broni całkowicie zależy od nas. Na samą broń patrzymy pod względem jej niezawodności, a do niezawodnej broni jest nam jeszcze potrzebna niezawodna amunicja. Więc nie mam tu odpowiedzi, że z czymś czułem się pewniej, a z czymś mniej. Respekt użycia karabinu maszynowego FN Minimi powinien mieć każdy przeciwnik.
A jest jakaś broń, o której słyszałeś, a z niej nie strzelałeś, a chciałbyś postrzelać?
– Ostatnio to się wydarzyło. Równolegle z pisaniem poradnika strzeleckiego „Ekstremalna strzelnica Navala” kręcę program telewizyjny dla stacji POLSAT Sport, który ma tytuł „Strzelnica Navala”. Dwa oddzielne, równoległe projekty, które łączy Naval. Jestem współgospodarzem tego programu razem z Jurasem i Michałem Sitarskim. Miałem zawsze taką chęć strzelania z broni czarnoprochowej i przy okazji programu miałem możliwość spędzenia jednego dnia z panami, którzy są fachowcami od takiej broni. Strzelałem z pistoletów o zapłonie zamka skałkowego, z karabinów używanych podczas wojny secesyjnej. Czułem się usatysfakcjonowany, że mogłem sam zarepetować taką broń, nauczyć się repetować i po prostu wystrzelić z czegoś, co było opisane w „Trylogii” przez Sienkiewicza.
Rozumiem, że jest diametralna różnica. Jakie są przeżycia z tym związane?
– Z tych karabinów są bardzo specyficzne strzelania, bo po naciśnięciu spustu najpierw odpada panewka, dając iskrę, która zapala proch, następuje chwila zwłoki, nawet sekunda, półtorej i dopiero pada strzał. A więc trzeba po naciśnięciu spustu, odpadnięciu panewki odczekać jeszcze chwilę, aż właściwy strzał padnie. To jest niesamowite odczucie takiego wyczekiwania na tę chwilę. Jest to przeżycie całkowicie inne, fajne. Co więcej, ta broń była celna, bo strzelaliśmy z dystansu 25 metrów z broni, która historycznie pochodzi z czasów wojny secesyjnej, a ja strzeliłem praktycznie dwa razy w „dziewiątkę”, punkt w punkt, taki idealny dublet na tarczy.
Hipotetycznie, gdybyś był żołnierzem w czasie Wojny Secesyjnej, czy potrafiłbyś strzelać w linii, jak to wtedy było w praktyce? To była także bardzo specyficzna umiejętność, od której często zależało życie.
– Kilka opisów tych bitew przeczytałem. Zadałbym takie pytanie: „Czy żołnierze byli na tyle nieświadomi, że tak w linii stali? A może na tyle głupi? A może wręcz tacy bohaterscy?”. Mając świadomość przy obecnej wiedzy medycznej, jakie spustoszenie taka ołowiana kula była w stanie zrobić w organizmie, mając obecne doświadczenia i wiedzę, jak się dzisiaj walczy, to miałbym duże wątpliwości.
Wtedy, aby tę broń załadować, trzeba było inaczej walczyć, unieść lufę ku górze itd. Osobiście wolałbym przyklęknąć, osłonić się czymś, walczyć bardziej jako partyzantka, niż iść w tyralierze, ale myślę, że wtedy ta taktyka spowodowana była kulturowo. Bo nie można było strzelać do oficerów, dowódców.
Były takie zasady, a więc typowe mięso armatnie szło do walki, a generalicja i oficerowie, czy wygrali, czy przegrali, wieczorem raczyli się trunkami. I raczej bym się tutaj kusił o powiedzenie, że żołnierze byli bardziej nieświadomi, niż bohaterscy, bo chociaż można mieć odwagę wystawić klatę na pełny strzał, ale strach i adrenalina też są.
Wczytując się w zapisy z tamtych czasów czy w najświeższe odkrycia archeologiczne, przeczytałem, że gdzieś pod Somosierrą znaleziono karabin i w lufie było załadowanych 18 kul. Strzelec po niewypale, chociaż panewka mu spracowała i tutaj był w stanie zasypać prochem, wkładał kolejną kulę. Adrenalina i chęć przeżycia strzału były tak duże, że nie odczuwał nawet tego, że kolejna kula nie wylatywała z lufy. Naprawdę respekt dla nich, bo mówię szczerze, że ja z moją wiedzą nie byłbym gotów stanąć w takim zerojedynkowym szeregu.
Czytaj też: "Zielona droga" Andrzeja Kruczyńskiego >>>
Czyli dawne wojny miały w sobie coś z dżentelmeńskiej umowy, że nie strzelamy do oficerów. A jaka jest współczesna wojna?
– Arystokracji na wojnie nie ma. Jesteśmy świadomi tego, jak wygląda wojna. Druga strona często szkoli się podobnie, więc to są zawsze dwie siły, które ze sobą konkurują od lat. Czym miałeś bardziej ostrą szablę, to ten z drugiej strony chciał mieć lepszą kolczugę. Czy masz lepszy pocisk, to z drugiej strony masz kamizelkę kuloodporną z płyty pancernej, porcelany, a teraz z kevlaru. A poza wojną trwa walka technologii ze sobą. Rynek zbrojeniowy tworzy śmiercionośną broń, ale ten sam rynek zbrojeniowy tworzy pancerze, które mają to życie uratować.
Dzisiejsza wojna... chociaż nie chcę mówić „dzisiejsza wojna”. Każda wojna to jest jeden wielki chaos. Jeżeli chcemy mówić o terrorystach, jak bardzo są niedobrzy itd., to warto przeczytać opisy bitew z XVI czy XVII wieku. Obcinanie rąk i nóg, pozostawianie samych korpusów czy nabijanie na pal… Czym to się różni od tego, co dzisiaj robią terroryści na Bliskim Wschodzie? Czyli twarz wojny wcale się nie zmieniła, zmieniły się tylko epoka i technologie… i nasza wolna od wojen moralność.
Wróćmy jeszcze na chwilę do książki „Ekstremalna strzelnica Navala”. Dlaczego Czytelnicy powinni mieć tę pozycję w swojej bibliotece?
– Będąc w GROM-ie, szkoliliśmy się intensywnie, a celne strzelanie było nam potrzebne do tego, żeby wyeliminować zagrożenie, przetrwać i ratować ludzkie życie. To jest taka filozofia, że nie uczysz się strzelać, a Pan Bóg kul nie nosi, tylko masz odpowiednią broń i umiejętności, składasz się, naciskasz spust w odpowiednim czasie, a pocisk trafia zerojedynkowo tam, gdzie chcesz. Nie ma możliwości pomyłki, bo my nie liczymy trafionych strzałów, tylko liczymy te nietrafione.
Na kursie podstawowym byli instruktorzy, którzy czasami z nami strzelali. Patrzyłem, jak oni to robią i wydawało mi się, że są to magicy z cyrku, którzy niesamowite rzeczy robią z bronią i nie chciało się wierzyć w to, że kiedyś i ja dojdę do takiej formy strzeleckiej. Ale ten kurs i GROM-owe szkolenie pozwoliły na to, że dochodzi się do takiej formy strzeleckiej i nawet nie wiesz kiedy strzelasz celnie.
Teraz będąc na rynku cywilnym, zacząłem patrzeć na to inaczej. Przez wiele lat służby sporo się nastrzelałem, w cywilu nie byłem częstym gościem na strzelnicy. Moje umiejętności strzeleckie nie są już takie, jak te, które posiadałem, będąc GROM-ie. Tam musiały być naprawdę wysokie.
Dzisiaj patrzę na wyjście na strzelnicę w cywilu w inny sposób. Jak na chwilę odsapnięcia, która w tym naszym pędzącym świecie pozwala zostawić wszystkie sprawy toczące się dookoła za wałem ochronnym i rubieżą otwarcia ognia. Nie da się strzelać, a w głowie myśleć o czymś innym. Strzelanie jest naprawdę niesamowitym relaksem, idąc na strzelnicę, aby kręcić mój program czy robiąc zdjęcia do poradnika… ja tam odpoczywam. Wiem, że jest głośno, że jest zapach spalonego prochu, ale odpoczywasz i nawet nie wiem kiedy mijają mi dwie godziny.
Na strzelnicy nie myśli się o bożym świecie, bo nie masz telefonu, nie da się z nim w ręku strzelać. Jeżeli chcesz się wyluzować, zacznij strzelać, a odpoczniesz. Zacznij od przeczytania naszego poradnika, zapoznaj się z tym, jak ważne są warunki bezpieczeństwa – one są najważniejsze – bo broń przynosi nam relaks, ale też jest śmiercionośnym narzędziem. Po naszej lekturze idź na strzelnicę z dobrym instruktorem.
Wspominałeś o szkoleniach. Czy masz na myśli w sposób szczególny któreś z tych, które przechodziłeś w GROM-ie? Które Tobie sprawiło najwięcej trudności i utkwiło w pamięci?
– Są rzeczy takie, które sprawiają człowiekowi przyjemność i uczy się tego łatwo, płynnie i przyjemnie, i ma z tego satysfakcję. Jest też coś takiego, że ma się satysfakcję, ale dojście do tego jest bardzo trudne. W moim przypadku to było szkolenie morskich działań specjalnych.
Ja zostałem po kursie podstawowym z zespołu bojowego „A” delegowany na taki kurs do naszego wodnego oddziału w Gdańsku. Trzymiesięczny zaawansowany kurs morskich działań antyterrorystycznych i to była ciężka i trudna dla mnie próba wysiłkowa. Bałtyk nie jest przyjemnym środowiskiem. Więc długo nie mogłem zrozumieć, jak ktoś może mieć satysfakcję z nurkowania, gdzie maksymalnie na 2–3 metry było coś widać, było zawsze zimno, słono i w ogóle…
Była też walka ze swoją głową. Klaustrofobii nigdy nie miałem, ale jednak przeciskanie się przez śluzy torpedowe, nurkowanie w nocy w zimnym Bałtyku, praca tylko na busoli, żyrokompasie, głębokościomierzu, manometrze, ciągłe sprawdzanie ilości czynnika oddechowego, który masz, są to wszystko elementy, które składają się na naprawdę trudny i ciężki kurs.
Do tego dochodzą wymagający instruktorzy, którzy są twoimi kumplami, a dokuczają ci tak bardzo, że masz ich dosyć. Ale oni wszystko robią po to, że kiedy w tym środowisku będziesz walczyć, cokolwiek ci się stanie, to masz to już przetrenowane. My się w naszej jednostce szkolimy tak cały czas. Na treningu ma być naprawdę ciężko, bo tutaj jest chwila na zrobienie klatki stop, powrót do podstawowych dobrych warunków i znowu sprawdzenie, a na wojnie nie ma tego komfortu.
Ja to wielokrotnie przeżywałem. Kiedy ktoś pytał o selekcję, to zawsze o to: „Dlaczego jest tak trudna?” itd. Selekcja jest czasem, w którym instruktorzy ratują ludziom życie, bo nie puszczają ich dalej, nie przyjmują ich do jednostki. Niejednemu uratowali życie, bo jeżeli ktoś sobie nie radzi w chwili, kiedy jest zimno albo kiedy jest gorąco, kiedy jest głodny, kiedy jest do domu daleko, kiedy jest niewyspany i zmęczony, to żaden z tych czynników nie zabija. Na wojnie mając wszystkie te czynniki jednocześnie musisz walczyć, śmiertelnym zagrożeniem jest przeciwnik.
A wykorzystywałeś kiedyś te nabyte umiejętności, jeśli chodzi o walkę pod wodą?
– Zatoka Perska to było całe spektrum morskich działań antyterrorystycznych, tylko że robiliśmy abordaże, atakując statki czy tankowce z łodzi sztywnych, a stricte na bojowo nie wykorzystałem swoich umiejętności nurkowych. Robili to inni, ale było to to samo środowisko. Trzeba było umieć funkcjonować w nim, bo to jest nie tylko nurkowanie, które jest tylko drogą dotarcia do celu twojej operacji. Sposób dotarcia czasami nie jest nawet dziesięcioma procentami całej akcji. Samo poruszanie się w środowisku wodnym nie wystarcza, musisz potrafić także postawić tyczkę, na której jest drabinka speleo, wejść po tej drabince i dopiero jak jesteś tam u góry, to zaczynasz robotę szturmową, czyli: dominować pomieszczenia, którymi są nadbudówka, maszynownia, ładownia, klatki schodowe.
Które misje stricte bojowe były najtrudniejsze? Jak je wspominasz?
– Dlaczego ulubionym pytaniem zadawanym przez dziennikarzy jest zawsze to o misje bojowe, a nie to o wesołe momenty podczas służby?
O to też chciałem zapytać. Zatem czy w trakcie realizacji operacji były jakieś momenty „humorystyczne”?
– Tych momentów jest bardzo dużo, bo my jako żołnierze jesteśmy bardzo wesołymi facetami. To reportaże, dokumenty czy filmy, cała taka aura dziennikarska pokazuje, że jesteśmy twardzielami z grubą skórą i idziemy w bój nie patrząc na to wszystko, co jest dookoła. Poza tą ciężką robotą trzeba normalnie dać głowie odpocząć i upuścić tę parę z siebie. Jesteśmy weseli i czasami robimy sobie jakieś psikusy, żyjemy, funkcjonujemy, chcemy śpiewać, tańczyć i napić się dobrego piwa po robocie, żeby opłukać swoje gardło. Te humorystyczne rzeczy często się zdarzają po powrotach, jak się spotykasz w kraju z kumplami i idziesz na piwo na Warszawę, to potrafi być śmiesznie i wesoło. Wtedy patrzysz na wszystko z takiej troszeczkę innej perspektywy. Jest się bardzo wyluzowanym, spokojnym i wiele rzeczy puszczasz mimo uszu.
To wróćmy teraz do pytania ulubionego przez dziennikarzy…
– Przede wszystkim to nie jest tak, że jakieś takie operacje są niesamowicie trudne, bo tak jak mówiłem, my szkolimy się i mamy przewagę technologiczną, żeby sobie radzić w każdym miejscu.
Takim trudnym środowiskiem, w którym naprawdę byłem zmęczony i musiał każdy z nas odpocząć, aby przejrzeć na oczy, były misje w Afganistanie. Ja bardzo lubię podróżować, ale Afganistan jest chyba jednym z ostatnich krajów na liście, które chciałbym odwiedzić. Zresztą rejon, w którym działaliśmy, znajdował się powyżej 2000 m n.p.m., chyba najwyżej, jak byliśmy, to 3700 m n.p.m. Jest to kraj bardzo górzysty, pozbawiony w dużej części roślinności, a więc wiatr, który u nas się mówi, że jest halny, że jest zmiana ciśnienia, to tam hula z jednej i drugiej strony, i nie wiesz, co ci się w głowie dzieje. Jest sucho, więc i mnóstwo kurzu.
Ja się tam nabawiłem jakiegoś uczulenia na kurz, a więc jak jest kurz, to zaraz mam oczy załzawione, leci mi z nosa jak z otwartego kranu. Samo przebywanie w tym środowisku jest już mało przyjemne.
Bardzo trudni są też nasi przeciwnicy. Nam się wojna kojarzy z sytuacją, że jest ktoś umundurowany, ze sprzętem wojskowym i jesteś w stanie go odróżnić. Tam talib czy wieśniak wygląda dokładnie tak samo, więc nie masz zerojedynkowego przeciwnika, z którym możesz walczyć i zza każdego węgła może paść zagubiona gdzieś kula.
Jeżdżąc przez te miejscowości jesteś notorycznie spięty. Poza tym przeciwnik bardzo rzadko stawał nam na drodze, a raczej były to zasadzki i podkładanie min, to one były naszym głównym proprzeciwnikiem.
Pamiętam taką sytuację, że wjechaliśmy całkiem nieświadomie na pola minowe. Jedziemy podczas patrolu, ja patrzę i znam to z obrazków, ze zdjęć, ze szkoleń, to coś, co piasek odkrył. Nagle się zatrzymujemy, wysyłamy komunikat radiowy, gdzie jesteśmy i całe szczęście, że mieliśmy dostęp do poradzieckich map, bo się okazało, że jesteśmy centralnie na polu minowym rozłożonym jeszcze przez Rosjan w czasie wojny w latach 80. Pole leżało ugorem i nikt go nie rozminowywał. Byłem pierwszym samochodem z Michałem, dowódcą całego patrolu i naszej grupy, i tak sobie kluczyliśmy. To dziwne uczucie, kiedy czujesz, że pod kołami mijasz minę. Kolega przez radio nadawał ostrzeżenia, że jest kolejna mina, kolejna mina, kolejny pocisk leży i przejeżdżamy nad nim, i wskazywał drogę, by trzymać się naszych śladów.
To są takie chwile, kiedy myślisz sobie, że jak pieprznie, to na bank konkretnie. Afganistan dał mi się we znaki, zarówno fizycznie, jak i głowa czasami miała dosyć. Często operacje były kilkudniowe. Jak wyjeżdżaliśmy, to na cztery, pięć dni. Po tym czasie błądząc na pustyni…, może nie błądząc, mając patrol gdzieś tam na pograniczu afgańsko-pakistańskim. Oczywiście wymuszaliśmy kontakty z przeciwnikiem, a kiedy wracałeś do bazy w Kandaharze, to trzy–cztery dni dochodziłem do siebie, pluło się cały czas żółtą śliną, kaszel wyrywał ci cały syf z płuc. To było trudne, ale to była nasza robota…
To teraz pytanie z innego obszaru. Niedawno w USA pierwsza kobieta zaliczyła ćwiczenie Robin Sage i z pozytywnym wynikiem zaliczyła szkolenie do sił specjalnych. W Polsce już dawno kobiety służyły w grupach bojowych w GROM-ie. Byłeś w takim zespole. Powiedz mi, czy uważasz, że kobiety w sekcjach bojowych to dobry pomysł?
– Ja uważałem i nadal uważam, że GROM to nie jest miejsce dla wszystkich i mam o nich bardzo pozytywne opinie. Ale tu trzeba popatrzeć na cechy fizyczne. Bolt nie będzie biegał na „setkę” w rywalizacji z kobietami, bo zawsze wygra. Zawodnik MMA nie będzie walczył z kobietami, bo wygra. Możliwości wydolności fizycznej mężczyzn i kobiet nie da się oszukać, jakby na to nie patrzeć.
Oczywiście, że dziewczyny, z którymi byliśmy w jednostce GROM, są wybitnymi dziewczynami. One przeszły to samo szkolenie co my, ale tu po szkoleniu jeszcze jest proza dnia codziennego i robienia tej roboty. I tutaj już nie wrzucisz sobie w sekcję dziewczyny, która przeszła szkolenie, ale i tak odstaje fizycznie od tych pięciu facetów.
Nie poznałem w swoim życiu takiej kobiety, która przeszłaby ją i fizycznie nie odbiegała od wybitnie wysportowanych mężczyzn. Dlatego sekcje składają się wyłącznie z mężczyzn.
Panie są bardzo ważne, raz – że jest coś takiego jak męski i kobiecy punkt widzenia, tak więc widzą czasami coś więcej niż my.
Są też operacje w krajach muzułmańskich, do których kobiety są wręcz dedykowane i my faceci się nie nadajemy. Mogą pójść i wtopić się w tłum, a ich przeszkolenie w chwilach kryzysowych pozwala im na działanie zgodnie z taktyką, wiemy, że poradzą sobie.
Czytaj też: Ratownik na misji >>>
Dzisiaj, całkowicie szczerze mówię, że kobiety są jak najbardziej potrzebne i powinny się szkolić na równi z facetami. Jak najbardziej jest miejsce dla pań w siłach specjalnych. Niech to robią, niech się starają i walczą o siebie, ale są dziedziny, że ja osobiście nie widzę dla nich miejsca. Żołnierze jednostek specjalnych, uwierzcie mi, to wyczynowi sportowcy, jak była taka możliwość konkurowania, to maratończycy biegliby wszyscy razem, bez podziału na kategorie męską i damską.
Dziękuję za rozmowę.