Trzeba dać z siebie dużo, by mieć z tego satysfakcję
Układanie spadochronów po skokach w 25DKPow. Pośrodku płk Jan Kempara a obok kpt. Piotr Patalong i kpt. Arkadiusz Kups - 1998 r.
W 2024 roku mija 30 lat od sformowania 25. Dywizji Kawalerii Powietrznej, przeformowanej później w 25. Brygadę Kawalerii Powietrznej. Początki funkcjonowania Kawalerii Powietrznej oraz proces szkolenia żołnierzy w rozmowie ze „SPECIAL OPS” wspomina mjr (rez.) Arkadiusz Kups – były żołnierz kompanii specjalnych oraz 25DKPow.
Zobacz także
Tomasz Łukaszewski Policyjne psy nie pracują dla stopni, najważniejsze jest serce do walki
Rozmowa z instruktorem grupy psów bojowych KT w Centralnym Pododdziale Kontrterrorystycznym Policji „BOA”.
Rozmowa z instruktorem grupy psów bojowych KT w Centralnym Pododdziale Kontrterrorystycznym Policji „BOA”.
J. West Z kroniki i wspomnień żołnierzy 1. Batalionu Szturmowego z Dziwnowa
1. batalion szturmowy JW 4101 Dziwnów – jednostka wojskowa, o której w okresie zimnej wojny, ale i później starano się mówić jak najmniej. Struktura, przeznaczenie i szkolenie jednostki były utajnione....
1. batalion szturmowy JW 4101 Dziwnów – jednostka wojskowa, o której w okresie zimnej wojny, ale i później starano się mówić jak najmniej. Struktura, przeznaczenie i szkolenie jednostki były utajnione. Na uliczkach Dziwnowa widywano żołnierzy w spadochroniarskich beretach, w polowych mundurach ues przeznaczonych dla wojsk powietrznodesantowych, z emblematami ze spadochronem, widywano ich podczas przemarszu na place ćwiczeń i poligony oraz powrotu z nich, widywano na przepustkach, w końcu widywano...
Tomasz Łukaszewski Jesteśmy przygotowani na każde zagrożenie
Rozmowa z insp. Łukaszem Pikułą, Dowódcą Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji „BOA”.
Rozmowa z insp. Łukaszem Pikułą, Dowódcą Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji „BOA”.
Był Pan jednym z pierwszych żołnierzy, którzy trafili do formowanej 30 lat temu 25. Dywizji Kawalerii Powietrznej. Trochę w tym przypadku, bo miał Pan trafić do zupełnie innej jednostki.
Do 25. Dywizji Kawalerii Powietrznej trafiłem po rocznym epizodzie w jednostce inżynieryjnej, gdzie zajmowałem się szkoleniem, a w zasadzie dozorowaniem obiektów szkoleniowych, których jako kierownik sekcji szkoleniowej miałem dziesiątki, począwszy od hali sportowej i strzelnicy, a skończywszy na tartaku. Pierwotnie miałem trafić do 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, gdzie gen. Mieczysław Bieniek z płk. Janem Kemparą zbierali zespół, ale ich nagłe przeniesienie do Kawalerii Powietrznej spowodowało, iż moje ostateczne przejście kadrowe nastąpiło w tym kierunku.
Przeczytaj także: Szkolenie nurkowe 25 Brygady Kawalerii Powietrznej >>
Czy był Pan jedynym żołnierzem po dywizyjnych kompaniach specjalnych, którzy wtedy trafili do Kawalerii Powietrznej? Jakie były Pana początki w nowej jednostce?
Do tworzącej się Kawalerii w latach 1994-1995 trafiło kilku żołnierzy zawodowych z rozwiązanej 56ks i to oni przeżyli tam spore rozczarowanie. Kawaleria rodziła się w strasznych bólach, nie było sprzętu, bazy szkoleniowej, praktycznie niczego. Początki to też problem z obsadą kadrową, bo trafiali tam ludzie z 6BDSz, jednostek lotniczych i często był problem ze zgraniem. Pierwsze pobory wojska to żołnierze 6. Brygady Desantowo-Szturmowej przeniesieni do Kawalerii. To okres szaleńczych projektów budowania torów, obiektów i pokazów, by poszło w eter, że jest taka wspaniała formacja. Trafiali tam przypadkowi ludzie, a proces sklejania lotnictwa z wojskiem lądowym szedł bardzo uparcie. Piloci, którzy do niedawna przeznaczeni byli do latania z VIP-ami, zostali wcieleni do szwadronów praktycznie jako „kierowcy starów'” - tak to wtedy określano. Chodziło generalnie o odtrąbienie sukcesu i więcej w tym było teatru niż realnej gotowości.
Ten ból rodzącej się nowej struktury najbardziej widoczny był w Leźnicy Wielkiej w 1. Pułku, gdzie nastał etap pokazów, jasełek, jakichś wymysłów z użyciem kusz. W pododdziałach z utęsknieniem oczekiwano, kiedy się to w końcu ruszy na serio. Sztab Dywizji mieścił się w Łodzi w niewielkim budynku obok fabryki sezamków i kiedy na początku tam spałem w nocy, zapach sezamu i cukru wypełniał całe pomieszczenie.
Tworzenie Kawalerii Powietrznej to typowy polski sposób realizacji zadań: radosna i spontaniczna twórczość, gdzie operacje przeprowadza się bez znieczulenia oczekując sukcesu i improwizując. Pacjent przeżyje, ale wymaga dodatkowego leczenia.
W Kawalerii Powietrznej zajmował się Pan szkoleniem żołnierzy. Jak takie szkolenie wyglądało na początku formowania jednostki?
Po krótkim czasie obecności w jednostce przeniesiono mnie do Leźnicy, bym zajął się szkoleniem w 1. Pułku. Mój poprzednik na tym stanowisku, wywodzący się z jednostek pancernych, nie za bardzo sobie radził w działaniach powietrzno-lądowych i szykował się do przeniesienia do innego rodzaju wojska. W tym czasie w Kawalerii było kilkunastu żołnierzy zawodowych z 56ks i ta część kadry dała ten pierwszy zaczyn. Zaczęło się szkolenie spadochronowe na pożyczanych spadochronach z JW 4101 w Lublińcu, pierwsze realne szkolenia z użyciem kawalerii powietrznej ze strzelaniami bojowymi w działaniach szturmowych itp. Tam zebrała się niezła ekipa z 56ks, 6. Brygady i kompanii specjalnych szczebla taktycznego. Spotykało się ludzi ze starych zgrupowań spadochronowych z Pomorskiego Okręgu Wojskowego. To ten stary, przetarty w szkoleniach, zespół ludzi dał zaczyn, który ukształtował początki Kawalerii, właśnie w Leźnicy.
Po pewnym czasie dołączył do mnie Piotr Patalong, z którym przez wiele lat współpracowałem w 56ks i razem ciągnęliśmy ten wózek do czasu, jak wyjechał na misję do byłej Jugosławii. Niemniej mogłem polegać na takich fachowcach po 56ks jak: Mrozik, Bąk, Ciesielski, Marczak i wielu innych. Dla nas obecność śmigłowców praktycznie na wyciągnięcie ręki była prawdziwym szczęściem w planowaniu działań spadochronowych, taktycznych czy ogniowych. W czasach 56ks każda godzina nalotu była liczona na wagę złota, a tu śmigła stały gotowe do użycia, by zgrywać je ze szwadronami.
W Leźnicy byli doskonali piloci śmigłowców Mi 8 i Mi 17, mający za sobą misję lotniczą w Etiopii. Byli bardzo doświadczeni, z ogromnym oblotem i na tamte czasy współpraca z nimi była prawdziwą przyjemnością, mimo że pewne rozwiązania strukturalne spowodowały spadek ich prestiżu.
Tworzenie pułku w Glinniku, którym dowodził wtedy major Tadeusz Buk (zginął w Smoleńsku jako Dowódca Wojsk Lądowych – przyp. red.) było dużo prostsze. Piloci z rozwiązanego pułku szkolnego na Iskrach, uzupełnieni absolwentami szkoły dęblińskiej, zasiedli na nowych śmigłowcach Sokół.
Ten skok jakościowy w procesie szkolenia wynikał z trendu, jaki wyznaczyli gen. Bieniek i płk Kempara, który następnie objął dowództwo Dywizji. Kawaleria się rozrastała i rozwijała szkoleniowo i praktycznie od czasu dowodzenia nią przez generała Michalskiego dokonała jakościowego skoku w procesie osiągania realnej wartości bojowej. Zakończył się proces budowania obiektów, torów i improwizacji. Z czasem sztab związku taktycznego został przeniesiony z Łodzi do Tomaszowa Mazowieckiego, co było kolejnym etapem porządkowania struktur.
Czym charakteryzowała się wówczas struktura jednostki i kto trafiał w tamtym czasie do Kawalerii Powietrznej?
Struktura dywizyjna charakteryzowała się przerostem strukturalnym, a samo funkcjonowanie jednostek było trudne ze względu na niedoskonałości organizacyjne.
Problemem był także materiał ludzki, jaki trafiał z poboru. To nie byli ochotnicy i nie wszyscy chcieli uczestniczyć w procesie szkolenia spadochronowego.
Wielu oficerów z tamtych lat, którzy zaczynali na szwadronach kawalerii, doszło do poważnych stanowisk i trzeba powiedzieć, że przeszli długą i twardą szkołę w tamtych latach. Użycie szwadronów i współdziałanie ze śmigłowcami było jednym wielkim eksperymentem, który wymagał cierpliwości. Zasady taktyki dopiero się tworzyły, techniki linowe raczkowały, nie było procedur i techniki do użycia szybkich lin, belek mocujących... to były trudne początki. To wykuwało się na każdym szczeblu i wymagało podejmowania czasem trudnych decyzji, bo nikt tego nie znał.
Wróćmy jeszcze do tematu szkolenia. Jak wyglądała struktura i przebieg szkolenia w jednostce?
Struktura pułku kawalerii wymagała dwóch pionów szkolenia - lotniczego i lądowego oraz zgrania tego wszystkiego do realizacji zadań szturmowych. Pion szkolenia lądowego to z kolei różnorodność środków: artylerii (moździerze, ppk, Carl Gustaw), oplotów, saperów, rozpoznania i szwadronów bojowych. Wszystko trzeba było wyszkolić, zgrać i wkomponować w to dział lotniczy jako nie tylko transport, ale wsparcie ogniowe z powietrza, przerzut, wsparcie logistyczne, izolacja rejonu z powietrza itp.
Możliwości, jakie posiadała Kawaleria, pozwalały na szybki transport i przerzut szwadronów na poligony. Bywały takie szkolenia, że z Leźnicy na bojowo lecieliśmy na Nową Dębę, ostatnie kilometry lecąc nisko lotem koszącym bezpośrednio na pas taktyczny do realizacji zadań ogniowych.
Po pewnym czasie na bazie współpracy z 6. Brygadą ruszyły wspólne szkolenia spadochronowe na Glinniku. Lotnisko w Leźnicy ze względu na stworzone obiekty szkoleniowe nie nadawało się do dużych desantowań z samolotów AN 26 i pozostało do szkoleń kameralnych dla personelu lotniczego czy instruktorów spadochronowych oraz kandydatów. Do tych skoków wykorzystywano śmigłowce Mi 17. Pierwsze skoki instruktorskie realizowaliśmy w Łodzi na lotnisku Lublinek, a z czasem całe szkolenie szwadronów zostało przeniesione do Glinnika.
W 1997 roku na bazie obiektów 25DKPow. zorganizowałem pierwszy staż Systemu Combat 56, na którym jednocześnie na obiektach COS Spała i Glinnika trenowało ponad 200 żołnierzy i funkcjonariuszy służb.
Jakie elementy ze szkolenia w 56. kompanii specjalnej zostały wprowadzone do szkolenia żołnierzy Kawalerii Powietrznej?
W 56ks stawialiśmy na szkolenie i aby to zrobić w Kawalerii, należało zacząć od bazy. Pierwszymi posunięciami w Leźnicy było wyremontowanie strzelnicy pistoletowej i osi długiej, by można było na miejscu realizować podstawowe szkolenie ogniowe. To udało mi się zrobić dość szybko. Po pół roku udało się otworzyć profesjonalną siłownię, która stanęła w miejscu obok klubu żołnierskiego wraz z sauną. Duży akcent skierowano na szkolenie kompanii rozpoznawczej, która posiadała w swoim składzie Grupy Rozpoznawcze i to one były oczkiem w głowie w procesie inspirowania szkoleniem. Dość szybko wzrósł poziom wyszkolenia zwiadowców w Leźnicy i zakończyło się to dużą grupą przeniesień do JW GROM w latach 1997-1999. Szczególnie widoczne było to w korpusie chorążych - ze stanowisk Dowódców Grup Rozpoznawczych.
Na co był kładziony największy nacisk w początkowym szkoleniu „kawalerzystów”?
Duży akcent kładło się na kondycję biegową i marszową, organizując sporo zajęć z wykorzystaniem śmigłowców. Elementy taktyczne układało się tak, by pododdziały po wykonaniu zadania osiągały rejony podjęcia przez statki powietrzne, wymuszając szybkie przemieszczanie się pododdziałów w czasie działań. Posiadane śmigłowce pozwalały na atrakcyjne organizowanie zajęć taktycznych, co wpływało na ich dynamikę i realność. W 56ks roczny przydział nalotogodzin śmigłowców był niewielki, a w Kawalerii statki powietrzne stały praktycznie za oknem.
Pamiętam, jak na Nowej Dębie zrobiłem dla szwadronów zajęcia użyteczno-bojowe na podsumowanie okresu szkolenia. Trasa wzrosła z 6 km do ponad 20 i punkty prócz norm taktycznych i strzelań uzupełniłem o pokonywanie przeszkód wodnych na linach, pontonach, elementy skrytego działania i wiele innych. To było takie nawiązanie do tego, co robiliśmy w Szczecinie. Było ciężko, ale liczył się sukces tych, którzy przeszli tę próbę.
Jakie cele udało się Panu zrealizować podczas pobytu w Kawalerii Powietrznej?
Istotną rzeczą, którą udało się zrealizować w czasie tego prawie trzyletniego pobytu w Kawalerii Powietrznej, była konsolidacja kadry. To były wspólne szkolenia, elementy rywalizacji, a także zajęcia w wolnym czasie, gdy po pracy kadra spotykała się na hali sportowej, by rozegrać mecz w piłkę nożną czy siatkową. Jeszcze dziś odzywają się do mnie żołnierze zawodowi z Leźnicy, którzy wspominają tamte spotkania. Czas spędzony na hali sportowej, siłowni czy w terenie owocował tym, że poziom wyszkolenia kadry był coraz wyższy.
Czy są ludzie lub jakieś wydarzenia z okresu służby – nie tylko w Kawalerii Powietrznej, które wspomina Pan najbardziej?
Nie chciałbym używać wielkich słów, ale powiem tak: bycie oficerem w jednostkach specjalnych nie jest łatwym sposobem na życie i trzeba dać z siebie dużo, by mieć z tego satysfakcję.
Kończąc szkołę oficerską przychodzi się do jednostki i człowiekowi wydaje się, że jest napchany wiedzą pod sam „beret”. Nic bardziej błędnego. Szkoła oficerska nie przygotowuje do realnego działania czy dowodzenia. W realnej robocie okazuje się, że wiedza jest sprzed 30-40 lat, a realia wymagają dużo innych wzorców. Proces nauczania, zbierania doświadczeń dopiero się zaczyna. Zaczyna się też etap obdzierania z sentymentów i szczytnych haseł. Życie żołnierskie okazuje się zdecydowanie inne, niż sobie wymarzyliśmy. Przeżyłem w armii wiele wspaniałych chwil, które chociaż częściowo przykrywały te, o których nie chcę pamiętać. W tamtych czasach, kiedy byłem na tych najniższych szczeblach (jako dowódca Grupy Specjalnej czy plutonu specjalnego), twierdziłem, patrząc na wojskowy beton, że armia zmieni się, kiedy „ostatni cekaemista spod Lenino” odejdzie do cywila. Mówiłem żartobliwie tak ponad 30 lat temu i tych cekaemistów już w wojsku nie było i nie ma ich dziś od wielu lat, a beton nadal „leje się w MON”. Dlaczego? Bo się to klonuje, bo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, bo karierę robią spolegliwi i ci, którzy mało robią i nie podpadają, a cały system opiera się na wzajemnej adoracji i zaliczaniu kolejnych szczebli szybko, za pomocą układów i robienia jasełek, pokazów... Zaliczania szybko kolejnych szczebli i potakiwania przełożonym. Robieniu ćwiczeń do ćwiczeń, tworzeniu kolejnych etapów białej taktyki i rozwijaniu działań promocyjno-medialnych. Ten trend w ostatnich latach jeszcze się rozbudował. Szalone skoki awansowe, błyskawiczne kariery... i tu nęci mnie pytanie: jak można dowodzić wysokim szczeblem nie przechodząc dowodzenia niskimi szczeblami? Wojsko zaczyna się od sznurówki i nie da się pewnych szczebli przeskoczyć bez uszczerbku dla jakości.
Kiedy patrzę wstecz, widzę wojsko z tamtych lat i to były trudne czasy, wymagające, często brutalne. W czasie pierwszego roku służby - nie mówię pracy - w JW 4101 w Dziwnowie, w czasie szkolenia spadochronowego, podczas mojego wylotu zginęło tragicznie dwóch żołnierzy z mojego plutonu. Sam ledwo z tego wyszedłem, gdyż miałem chyba więcej szczęścia... Kiedy jedziesz rozklekotanym samochodem przez pół Polski, by powiadomić jedną i drugą rodzinę o śmierci synów, a jeszcze masz poinformować, że rodzina ma pokryć koszty pogrzebu, które później wojsko zwróci, czujesz się potwornie. Na dodatek nie wolno ci mówić o przyczynach śmierci. Dobijasz się około 2 nad ranem do małego domku, gdzie mieszka rodzina i zostajesz totalnie zamurowany słowami matki, która staje w progu i na widok munduru mówi: „Pan z wojska... czy Sławek też przyjechał?”. Musisz powiedzieć że Sławek nie żyje... i nie wiesz, jak to zrobić z tą całą otoczką. Takie smutne obrazy zostają na zawsze.
Patrząc na swoje lata w armii, widzę wiele smutnych etapów, ale też takie, z których jestem dumny i czuję satysfakcję. W 62ks w Bolesławcu, gdzie przez 9 miesięcy zaliczałem podchorążacką praktykę, miałem okazję trafić na fantastycznych ludzi i atmosferę szkoleniową, którą pozostawił po sobie wieloletni dowódca mjr Żdan. W Dziwnowie jako podporucznik trafiłem do kompanii dowodzonej przez kpt. Pagowskiego, który pokazał mi, jak buduje się autorytet i jak wiele trzeba dać z siebie. Gdy zapadła decyzja o przeniesieniu jednostki do Lublińca, zdecydowałem się na przejście do kompanii specjalnej szczebla taktycznego w Stargardzie Szczecińskim, co było pewnego rodzaju degradacją, ale decyzja wynikała z prostej arytmetyki: dla prawie 120 żołnierzy zawodowych przygotowano 7 mieszkań, a perspektywa powstania kolejnych to min. 4-6 lat. Wybrałem rodzinę i to był słuszny wybór. W 56ks, do której trafiłem po prawie dwóch latach, zebrał się niesamowity zespół młodych ambitnych dowódców plutonu. Ukształtował nas major Żołnowski - stary wyjadacz z Dziwnowa. Sukces jednostki to głównie to, co pozostawił w naszych głowach i jakie wdrożył nam modele. Nigdy nie zapomnę zgrupowania spadochronowego na Jaworzu, połączonego z testowaniem i opracowywaniem norm taktycznych i instrukcji strzelań. Ponad miesiąc totalnej orki, nocnych strzelań kończonych około północy, gdzie rano o godz. 5 już zaliczało się ogródek spadochronowy, by o 7 czekać na lotnisku na skoki. Potem działania taktyczne lub strzelania, układka spadochronów i od nowa. Trzeba było jeszcze przy tym wszystkim wyczyścić broń, przygotować konspekty, dokumentacje i setki innych rzeczy. Totalne chodzenie na „rzęsach”.
To szalone oranie uzupełniane co i raz normą nr 13 - bieg na 10 km w pełnym oporządzeniu z plecakiem, bronią, łopatką, maską itp. - na czas, nazywane przez nas ironicznie: „CZYŻ NIE DOBIJA SIĘ KONI” – to nas wtedy ukształtowało. Demczuk, Patalong, Domachowski to oficerowie z plutonów specjalnych, którzy tak jak ja budowali moc 56ks i kształtowali jej kierunek szkolenia. Cieszę się, że byłem w takim teamie i w okresie, gdzie szkolenie było priorytetem a ludzie na szczeblach zarządzania mieli odwagę robić rzeczy wybiegające w przyszłość. Braliśmy na „klatę” ryzyko z eksperymentów, nowinek, bo chcieliśmy szkolić i być szkoleni tak, by być przygotowanym do realnych sytuacji. W tamtych latach nie było gotowych instrukcji, szkoleń zagranicznych czy procedur. Wszystko wykuwało się na szczeblu jednostki. Kiedy na początku lat 90. zaczynaliśmy strzelać nieco inaczej zarówno z pistoletu, jak i broni długiej, to często na strzelnicach wprawialiśmy w osłupienie i niepokój obsługę czy jednostki postronne. To było inne, tak jak inne było nasze wojsko z odwróconymi pagonami, kominiarkami czy innymi zasadami działania. Wyjazdy na poligon, czy przenikanie na poligon odbywały się działaniami, gdzie nie urządzano magazynów broni, gdzie nie było namiotów...
Pomyśleć że to się działo 30 lat temu i nie jest to bajka o żelaznym wilku...
Dziękuję za rozmowę!