Co ty wiesz o operacji SAMUM

Kadr z filmu „Operacja Samum”. Foto. materiał promocyjny dystrybutora filmu
Ta scena bardzo szybko stała się kultowa. Oto trójka amerykańskich funkcjonariuszy w piwnicy ambasady RP w Iraku usiłuje nauczyć się wymowy swoich nowych danych. Nazwiska oczywiście obfitują w szeleszczące głoski, które dla każdego, z wyjątkiem Polaka, brzmią jak brzęczenie muchy. Czas mija, a „być albo nie być” całej operacji zależy od tego, czy Amerykanin w stosownej chwili powie bez akcentu „Grzegorz Ćwikliński”. Wygląda na to, że nie powie. Wtedy wkracza Bogusław Linda w roli wzorowanej na postaci Gromosława Czempińskiego i powołując się na swoje pedagogiczne wykształcenie, rzuca kilkoma przekleństwami, wyciąga broń i zmusza Amerykanina do wypicia z gwinta sporej ilości alkoholu. I po problemie. Amerykanin może udawać obywatela RP i nawet studiujący kiedyś w Polsce Irakijczyk jest przekonany, że ma przed sobą Polaka, tyle że bardzo nietrzeźwego. I tak butelka whisky (albo kilka butelek) dokonują tego, co wydaje się być niemożliwe. Tyle film.
Zobacz także
Militaria.pl Go Loud! Z marką Direct Action

Produkty marki Direct Action powstały dzięki doświadczeniom operatorów jednostek specjalnych, takich jak JW GROM. Direct Action to polski producent, którego motto “#Go Loud” to nie tylko hasło przewodnie,...
Produkty marki Direct Action powstały dzięki doświadczeniom operatorów jednostek specjalnych, takich jak JW GROM. Direct Action to polski producent, którego motto “#Go Loud” to nie tylko hasło przewodnie, ale symbol bezkompromisowego podejścia do jakości wyposażenia.
Militaria.pl Buty taktyczne na lato - nie tylko dla mundurowych

Buty taktyczne kojarzą się głównie z wyposażeniem militarnym, choć świetnie sprawdzają się również poza poligonem wojskowym. Coraz więcej osób sięga po buty taktyczne latem, szczególnie wybierając się...
Buty taktyczne kojarzą się głównie z wyposażeniem militarnym, choć świetnie sprawdzają się również poza poligonem wojskowym. Coraz więcej osób sięga po buty taktyczne latem, szczególnie wybierając się na trudniejsze wyprawy. Nowoczesne letnie buty taktyczne zapewniają komfort i wytrzymałość, dzięki czemu znajdują zastosowanie w różnych aktywnościach.
Kamil P. BATES Rush Patrol E01050 - lekkie buty taktyczne

Obuwie firmy BATES cieszy się bardzo dobrą opinią jako solidnie wykonane, z wysokiej jakości materiałów i co ważne – trwałe.
Obuwie firmy BATES cieszy się bardzo dobrą opinią jako solidnie wykonane, z wysokiej jakości materiałów i co ważne – trwałe.
Fakty i mity na temat Operacji Samum
Czy opisana scena zdarzyła się naprawdę? Nie. Dlaczego o niej wspominam? Bo za sprawą filmu „Operacja Samum” Władysława Pasikowskiego rzesze Polaków wierzą, iż istotnie tak wyglądała ewakuacja amerykańskich funkcjonariuszy z Iraku.
Różnic między scenariuszem filmu a wydarzeniami z jesieni 1990 roku jest więcej; nie było mikrofilmu, zdesperowanego ojca ani pięknej agentki Mosadu. Była desperacka potrzeba udowodnienia, że nowo powstałe polskie służby są wartościowym partnerem dla dotychczasowego wroga. Tyle. I aż tyle.
W tytule użyłam określenia „Operacja Samum”, ale to umowna nazwa operacji przeprowadzonej przez polski wywiad. Została spopularyzowana przez wymieniony już film Pasikowskiego z 1999 roku. I się przyjęła.
Pod tą nazwą funkcjonuje w publikacjach, zarówno polskojęzycznych, jak i anglojęzycznych, sprawdziłam też arabską Wikipedię – tam również znajdziemy „Operację Samum”.
Samum to gwałtowny, suchy i gorący wiatr, który niesie ze sobą duże ilości piachu i pyłu, wieje na pustyniach Afryki Północnej i Półwyspu Arabskiego, a nazwa pochodzi od arabskiego „trucizna”.
W momencie gdy działy się wydarzenia, akcja nie miała konkretnego kryptonimu, nazywano ją po prostu ewakuacją. Możliwe, że jakiś kryptonim nadali jej Amerykanie, ale nigdy nie został ujawniony.
W nocy z 1 na 2 sierpnia 1990 wojska podlegle Saddamowi Husajnowi zaatakowały Kuwejt. Nikt się tego nie spodziewał, nawet żołnierze Saddama opowiadali potem, że raczej sądzili, że wyślą ich do Iranu, a nie do Kuwejtu.
Wtedy wydawało się niemal pewne, że nastąpi forma rewanżu, w którą zaangażują się USA. Co to oznaczało dla Polaków? Konieczność szybkiego powrotu do kraju, a dla służb konsularnych sporo roboty.
Przeczytaj także: Czy można było lepiej? >>
Dziś Irak kojarzy nam się z udziałem polskich żołnierzy w II wojnie w Zatoce Perskiej lub po prostu z pustynnym krajem, w którym jest niebezpiecznie.
W latach 70. i 80. XX wieku kraje takie jak Libia czy Irak były synonimem dobrego zarobku dla Polaków z wyksztalceniem technicznym. Bliskowschodnie państwa, które szybko wzbogaciły się na sprzedaży ropy naftowej, potrzebowały specjalistów, którzy zbudują drogi, fabryki i infrastrukturę.
Oferowały niezłe warunki i płaciły w twardej walucie. Nic dziwnego, że na kontrakty wyjeżdżali tam inżynierowie różnych specjalności, architekci, kartografowie, ale także wykwalifikowani robotnicy. Na wielu irackich budowach słyszało się język polski. W zależności od źródeł – na początku lat 90. w Iraku przebywało od 3 do 5 tysięcy Polaków – pracowników na kontraktach i ich rodzin. Polacy uważani byli za dobrych specjalistów, a przyjaźń między dwoma narodami kwitła, co często podkreśla się w relacjach z tamtych czasów. Tam, gdzie jest dużo polskich pracowników, relatywnie więcej pracy mają wszystkie te instytucje, które zajmują się obsługą Polaków na obczyźnie.
Obywatel RP przebywający za granicą miewa potrzebę przedłużenia paszportu bądź spada z rusztowania i potrzebna jest pomoc w załatwieniu wszystkich formalności związanych z przewozem zwłok, ponadto w Iraku funkcjonowało wiele polskich firm, które potrzebowały wsparcia. Obok dyplomatów i służb konsularnych funkcjonują służby wywiadowcze. Jest więc oczywiste, że polski wywiad miał w Iraku swoje struktury – informatorów, współpracowników, rozpoznanie itp.
Trzeba jeszcze wziąć poprawkę na ówczesną sytuację w Polsce. W 1989 roku przychodzi nowe. Zmienia się ustrój, nazwa państwa, orzełek odzyskuje koronę. W instytucjach państwowych dochodzi do przetasowań, zmian i reorganizacji. Dyplomaci opuszczają placówki, następców jeszcze nie ma, personel ambasad i konsulatów nie jest pewny jutra. Byli funkcjonariusze peerelowskich służb szukają swojego miejsca w nowej rzeczywistości.
Pięknie to pokazał Pasikowski w „Psach”. Służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze znalazły się w bardzo specyficznym położeniu. Dotychczasowi wrogowie, których tropili, ścigali i zwalczali, stali się sojusznikami. Dotychczasowi sojusznicy stali się wrogami. Nowi sojusznicy wcale nie garną się do współpracy, polskie nowe-stare służby traktują z dystansem, a na pewno nie postrzegają ich jak potencjalnych partnerów. I wtedy wojska Saddama zaatakowały Kuwejt.
Letnie miesiące to czas specyficzny. Także dla dyplomatów i pracowników ambasad. Wiele placówek działa na zwolnionych obrotach, ambasadorowie wyjeżdżają na wakacje, zamierają wizyty na wysokim szczeblu, politycy zbierają siły, w mediach tzw. sezon ogórkowy. Polska ambasada w Bagdadzie też zapadła w letni sen. Miesiąc wcześniej ostatni PRL-owski ambasador wrócił do kraju, nowego jeszcze nie było. Oczywiście plotki o tym, że „coś się dzieje”, pojawiają się już od wiosny, wiele międzynarodowych firm redukuje liczbę personelu, wojsko częściej ćwiczy, a niepokojąco dużo żołnierzy zostało wysłanych w pobliże granicy z Kuwejtem.
Zaniepokojona jest amerykańska ambasador w Iraku, ale sam prezydent zapewnia ją, że to tylko demonstracja siły. Pani April Glaspie wraca na wakacje do USA. Może i Saddamowi udało się przekonać amerykańską ambasador, ale amerykańskie służby zachowały czujność i wysłały swoich 6 funkcjonariuszy (z Centralnej Agencji Wywiadowczej – CIA i Agencji Wywiadu Wojskowego – DIA), by ci obserwowali ruchy wojsk na granicy. Gdy rozpoczęła się inwazja, szybko stało się jasne, że w konflikt zaangażują się połączeni sojuszami z Kuwejtem Amerykanie. Wojna wisiała w powietrzu, obawiano się w szczególności nalotów.
Pracownicy kontraktowi szykowali się do powrotu, budowy stanęły, przygotowywano się do ewakuacji placówek dyplomatycznych. Administracja Saddama dwoiła się i troiła, żeby utrudnić wyjazd w szczególności zagranicznych dyplomatów.
Obcokrajowcy w Bagdadzie mieli być gwarancją bezpieczeństwa, ponieważ Saddam uważał, że nic tak nie ochroni stolicy jak obecność cudzoziemców. W niektórych źródłach możemy znaleźć informacje o zatrzymywaniu czy wręcz więzieniu obcokrajowców na budowach, którzy mieli posłużyć jako żywe tarcze, co spotkało się ze zdecydowaną reakcją społeczności międzynarodowej.
Z Iraku było coraz trudniej wyjechać, a pod szczególną obserwacją znaleźli się obywatele USA. Poszukiwano amerykańskich szpiegów, wzmożono kontrole na granicach, na drogach pojawiły się punkty kontrolne.
Tymczasem sześciu amerykańskich funkcjonariuszy przedostało się do Bagdadu i tam czekało w ukryciu na możliwość ewakuacji. Jednak amerykańscy dyplomaci (wśród których byli zakonspirowani funkcjonariusze wywiadu) byli cały czas pod ścisłą obserwacją irackich służb, niemożliwe było zorganizowanie ewakuacji.
Warto podkreślić, że Irak był wtedy państwem policyjnym, kontrola obywateli była wszechobecna, a obcokrajowcy byli śledzeni przez całą armię informatorów, szpicli i agentów. Słowo „muhabarat”, czyli po arabsku „służby specjalne”, budziło grozę wśród Irakijczyków, wymawiano je zawsze szeptem, rozglądając się czujnie wokoło.
Służby w państwie Saddama był rozbudowane i wszechpotężne. I praktycznie bezkarne. Ukrywający się w irackiej stolicy Amerykanie doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, że są w ogromnym niebezpieczeństwie. W razie aresztowania najpewniej znaleźliby się w jakiś ciemnych kazamatach, oskarżeni o szpiegostwo, prawdopodobnie nie obyłoby się bez tortur i publicznego procesu.
Złapanie amerykańskich szpiegów byłoby niesamowicie łakomym kąskiem dla irackiej propagandy. Wiedzieli ponadto, że nie mogą ukrywać się w Bagdadzie w nieskończoność.
Zwłaszcza że cudzoziemcy wyjeżdżali stamtąd w popłochu, a każdy kolejny dzień w ukryciu zwiększał prawdopodobieństwo, że ktoś coś zobaczy, usłyszy i doniesie gdzie trzeba.
Amerykańskie służby nie próżnowały. Próbowano namówić sojuszników do pomocy, w końcu oni też mieli w Iraku placówki, struktury wywiadu i irackich współpracowników.
Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy odmówili, Amerykanie zwrócili się nawet do ZSRR (Sojuz jeszcze istniał, ale chylił się ku upadkowi), odpowiedź była identyczna. Wtedy zapytano Polaków. W Warszawie podjęto decyzję, że polski wywiad spróbuje dokonać niemożliwego.
Operacja polskich służb
W tej historii są dwa ważne nazwiska: Maronde i Czempiński. Andrzej Maronde przyleciał do Bagdadu w lutym 1990 r. Oficjalnie był radcą i kierownikiem wydziału konsularnego ambasady RP w Iraku, nieoficjalnie – nowym rezydentem wywiadu. Wcześniej pracował w Kairze, Kopenhadze i Nowym Jorku. Pułkownik Maronde dobiegał sześćdziesiątki, miał za sobą 36 lat służby, placówka w Iraku miała być jego ostatnia misją zagraniczną.
Latem 1990 r. to on stał na czele ambasady jako chargé d’affaires. Gromosław Czempiński był absolwentem słynnego Ośrodka Szkolenia Kadr Wywiadu w Starych Kiejkutach, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych pracował od 1970 w Departamencie I, czyli w peerelowskim wywiadzie. Przebywał na placówkach w USA i Szwajcarii.
W 1990 r. został zatrudniony w Urzędzie Ochrony Państwa UOP, początkowo jako zastępca szefa Zarządu Wywiadu UOP. To on właśnie miał przeprowadzić ewakuację amerykańskich funkcjonariuszy.
Czempiński przyleciał do Bagdadu 13 października 1990 r. Pod fałszywym nazwiskiem, jako nowy pracownik polskiej ambasady. Jan, bo takie miał imię w paszporcie dyplomatycznym, oficjalnie towarzyszył nowemu polskiemu ambasadorowi Krzysztofowi Płomińskiemu. I takie legendowanie nie budziło podejrzeń irackich służb.
Krótko po przybyciu do Bagdadu Maronde i Czempiński wybrali się na spacer po mieście, bo polska ambasada była stale inwigilowana, naszpikowana podsłuchami i nie dało się tam swobodnie rozmawiać. Obaj zdawali sobie sprawę, że to będzie bardzo ryzykowna i trudna akcja, a w razie wpadki ucierpią nie tylko oni, ich rodziny, inni Polacy będący w Iraku, ale wizerunek i pozycja państwa polskiego.
Dzień później Czempiński spotkał się z jednym z ukrywających się funkcjonariuszy. Ci od 10 tygodni przebywali w ukryciu, niepewni swojego losu i praktycznie stracili nadzieję na ewakuację. Akcję należało zorganizować możliwie szybko. Planowano przebrać Amerykanów za Polaków i pod fałszywą tożsamością wywieźć z Iraku.
Wielu polskich obywateli, szacuje się że nawet trzy tysiące, opuściło wtedy Irak, więc liczono, że Amerykanie jakoś zgubią się służbom w tym tłumie. Lot samolotem odpadał, ponieważ podróżni byli bardzo dokładnie sprawdzani na lotnisku. Pozostawała droga lądowa, ale Amerykanie nawet podróżując samochodem potrzebowali paszportów. I tu pojawił się problem. Bo paszporty, a nie polskie głoski były tu największym kłopotem.
Czempiński przywiózł ze sobą sześć polskich paszportów, którymi mieli posłużyć się Amerykanie. Wspominałam jednak, że po inwazji na Kuwejt zaostrzono procedury wyjazdowe dla obcokrajowców. Aby wyjechać, trzeba było mieć nienaganny paszport. Paszport, w którym figurowała nie tylko wiza wjazdowa (tę można było podrobić), ale paszport, którego numer był w komputerowym systemie.
Tak, Irak miał już wtedy skomputeryzowaną bazę danych wizowych i na każdej granicy i każdym posterunku sprawdzano, czy posiadacz paszportu figuruje w tej bazie. Polskie paszporty rzecz jasna wbitej wizy nie miały i nie figurowały w systemie.
Szukano sposobu na wprowadzenie dokumentu do irackiej bazy danych, ale zabezpieczona była nadzwyczaj dobrze. Czas leciał, Amerykanie byli na granicy wytrzymałości. I wtedy przydały się kontakty polskich pracowników ambasady (lub funkcjonariuszy wywiadu).
Jeden z dyplomatów znał Irakijkę (jej personalia nigdy nie zostały ujawnione) powiązaną ze służbami. Na przyjęciu została przedstawiona Czempińskiemu, który, jak wiemy, udawał nowo przybyłego do Bagdadu polskiego dyplomatę. W różnych artykułach można przeczytać o ogromnym uroku osobistym Gromosława Czempińskiego, którym przekonał ją do udzielenia mu pomocy.
Czy był to urok osobisty, czy po prostu nadzieja na werbunek polskiego dyplomaty, nie mnie roztrząsać, ale obstawiam drugą opcję. Co najważniejsze, dzień po spotkaniu na raucie w sześciu polskich paszportach znalazły się wizy, a dane ich posiadaczy były w irackim systemie. Amerykanie dostali polskie ciuchy, fryzury i mieli udawać pracowników wracających do ojczyzny. Nie wracali, jak to pokazał Pasikowski, autobusem pełnym robotników.
Amerykańscy funkcjonariusze zostali przewiezieni do granicy z Turcją dwoma samochodami, w jednym z nich był Czempiński, Maronde został w Bagdadzie. Co ciekawe, Czempiński nie mógł podróżować po Iraku na swoim paszporcie dyplomatycznym, nie było czasu, żeby stworzyć mu nową tożsamość i dokumenty.
Tu dopisało Polakom szczęście, bo kilka dni wcześniej polski obywatel przyniósł swój paszport do przedłużenia. Paszport zatrzymano tłumacząc zwłokę problemami technicznymi. Tym sposobem paszport niczego nieświadomego obywatela RP posłużył Czempińskiemu w jednej z najbardziej znanych misji polskiego wywiadu.
Amerykanie bezpiecznie dotarli do Turcji, na moście granicznym zamiast spokojnie przejść do szlabanu po stronie tureckiej, puścili się biegiem, ale na szczęście nikomu nie wydało się to podejrzane. Następnie polecieli do Warszawy i tam zostali przejęci przez amerykańskich funkcjonariuszy.
Czempiński wrócił tymczasem do Bagdadu. Źródła milczą o formach świętowania tego sukcesu, więcej informacji jest na temat implikacji wydarzeń, które przeszły do historii jako jedna z najbardziej zuchwałych operacji polskiego wywiadu. O tych najciekawszych i tak się pewnie nie dowiemy. Znaczący sukces polskich służb przełożył się na konkretne korzyści dla RP.
Rząd USA przekonał państwa Zachodu, by umorzyły połowę z 33 mld dolarów długu z czasów PRL, amerykańscy szkoleniowcy trenowali operatorów jednostki GROM, a Polska została relatywnie szybko przyjęta do NATO. Czempiński został odznaczony przez Busha, przeszedł specjalistyczne kursy i szkolenia w USA, a 1 grudnia 1993 roku został szefem UOP.
Różnica między tym, co wydarzyło się wtedy w Iraku, a tym, co pokazał w filmie Pasikowski, jest duża. „Operacja Samum” to film nakręcony na podstawie prawdziwych wydarzeń, ale na pewno nie dokumentuje przebiegu tamtej operacji, o czym często się zapomina.
Bogusław Linda zagrał postać wzorowaną na Czempińskim, Olaf Lubaszenko odgrywał znacznie odmłodzonego Andrzeja Maronde, mamy świetną rolę Marka Kondrata, choć moje serce skradł Jerzy Skolimowski grający szefa CIA.
W źródłach można znaleźć informacje, że Polacy w podobny sposób wywieźli też Brytyjczyków, ale szczegóły tej akcji nie zostały nigdy ujawnione. Inna ciekawa historia łącząca polskich pracowników w Iraku i amerykańskie służby dotyczy tajnych map Bagdadu, które Polacy dostarczyli Amerykanom przed operacją Pustynna Burza, o tym jednak nie zrobiono filmu, więc to wciąż wątek dla entuzjastów tematu. A szkoda.
Zdjęcia: materiał promocyjny dystrybutora filmu