Specjaliści z rezerwy

Współczesne siły zbrojne, w tym wchodzące w ich skład jednostki specjalne, charakteryzują się wysokim stopniem mechanizacji i cyfryzacji. Dlatego potrzebują ludzi posiadających odpowiednie wykształcenie i umiejętności - niezbędne w określonych sytuacjach, gdy jednostka przechodzi do działań bojowych czy wydziela komponenty do operacji poza granicami kraju, ale z drugiej strony, często tak specjalistyczne, że trudno je wykorzystać, utrzymywać i rozwijać podczas codziennej służby garnizonowej. Rozwiązaniem jest właściwe zorganizowanie zaplecza rezerwistów, niezbędnego także jako jedna z dróg zadbania o szybkie uzupełnianie stanów osobowych w wypadku strat lub konieczności zwiększonego zaangażowania operacyjnego.
Zobacz także
Karolina Wojtasik Co ty wiesz o operacji SAMUM

Ta scena bardzo szybko stała się kultowa. Oto trójka amerykańskich funkcjonariuszy w piwnicy ambasady RP w Iraku usiłuje nauczyć się wymowy swoich nowych danych. Nazwiska oczywiście obfitują w szeleszczące...
Ta scena bardzo szybko stała się kultowa. Oto trójka amerykańskich funkcjonariuszy w piwnicy ambasady RP w Iraku usiłuje nauczyć się wymowy swoich nowych danych. Nazwiska oczywiście obfitują w szeleszczące głoski, które dla każdego, z wyjątkiem Polaka, brzmią jak brzęczenie muchy. Czas mija, a „być albo nie być” całej operacji zależy od tego, czy Amerykanin w stosownej chwili powie bez akcentu „Grzegorz Ćwikliński”. Wygląda na to, że nie powie. Wtedy wkracza Bogusław Linda w roli wzorowanej na postaci...
Anna Grabowska-Siwiec Czy można było lepiej?

Czas transformacji jest próbą dla każdego państwa, które ją przechodzi. Nie można przeprowadzić jej idealnie. To tak jakby chcieć dorastać bez burzy hormonów i nastoletnich emocji. Nie można nie popełnić...
Czas transformacji jest próbą dla każdego państwa, które ją przechodzi. Nie można przeprowadzić jej idealnie. To tak jakby chcieć dorastać bez burzy hormonów i nastoletnich emocji. Nie można nie popełnić błędów. Tak było i z Polską. Przechodzenie z systemu niedemokratycznego do demokracji zachodniej naznaczone było niedoskonałościami, brakiem doświadczenia, a także dużą ilością oczekiwań i ideałów. W takiej atmosferze budowano cywilne służby specjalne III RP. I nawet gdyby wówczas była to najważniejsza...
Marcin Szymański (www.colonelweekly.pl) Ukraina: Raport Lato 2023

Od kilku tygodni linia frontu w Ukrainie pulsuje jak sinusoida. Sukcesom obrońców towarzyszą kontrataki Rosjan, trudno na ten moment mówić o jakichkolwiek rozstrzygnięciach. „Tempo” i „momentum” – dwie...
Od kilku tygodni linia frontu w Ukrainie pulsuje jak sinusoida. Sukcesom obrońców towarzyszą kontrataki Rosjan, trudno na ten moment mówić o jakichkolwiek rozstrzygnięciach. „Tempo” i „momentum” – dwie z kilku zasadniczych cech militarnych kampanii – wciąż nie towarzyszą letniej kontrofensywie. Tymczasem my – Zachód, docieramy do bardzo niebezpiecznego punktu. Przyzwyczajamy się do wojny na wschodzie, jesteśmy coraz mniej wrażliwi na doniesienia z rejonu walk. Przestrzeń medialną wypełniają inne...
Wojny XXI wieku to starcia zdeterminowane przez technikę i technologię. W zależności od zamożności danego państwa lub determinacji jego władz, budżety sił zbrojnych w coraz większym stopniu przeznaczane są na zakupy nowoczesnych rodzajów uzbrojenia lub modernizację starszych. Plany strategiczne, zarówno obronne, jak i ofensywne, opierają się na zdobyciu przewagi nad przeciwnikiem. W przeszłości dysproporcje pomiędzy przeciwnikami wynikały najczęściej z różnic ilościowych – kto miał więcej żołnierzy, czołgów czy samolotów, ten uzyskiwał przewagę.
Obecnie także w sztuce wojennej ilość miewa często mniejsze znaczenie, niż jakość. A w XXI wieku jakość to najczęściej technologie i ci, którzy nimi władają. Lotnictwo i marynarka wojenna w większości przypadków praktycznie nie mają dziś, wg nowych standardów walki, nawet kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem. Komputery, lasery, radary, GPS-y znajdują przeciwnika, identyfikują i naprowadzają pociski rakietowe i artyleryjskie na wybrane cele. Technologia i techniki cyfrowe coraz częściej stają się już również nieodłącznym partnerem żołnierzy na najniższym szczeblu. Łączność jako „nerw” pola walki tworzy sieci na poziomie drużyny, gdy podczas wojny wietnamskiej ledwo spinała plutony, a na polach bitew II wojny światowej kompanie i bataliony.
Zabezpieczenie właściwego wdrażania, eksploatacji i serwisowania najbardziej zaawansowanych technologicznie systemów zmusza przy tym armie do korzystania z usług doświadczonych specjalistów, o których nie jest łatwo. Możliwości zatrudniania jako żołnierzy inżynierów i techników z tzw. „górnej półki” ograniczają jednak zazwyczaj siatki płacowe sił zbrojnych. Żołd na etacie sierżanta czy chorążego, nawet z najbardziej „kosmicznymi” dodatkami, nie jest konkurencyjny w stosunku do wysokich wynagrodzdeń za pracę tego typu fachowców oferowanych przez komercyjne koncerny (poza tym chęć założenia munduru nie cechuje zbyt wielu młodych inżynierów). Zatrudnienie specjalistów na etatach cywilnych to natomiast dla wojska finansowa katastrofa. A przecież bywa, że konieczne jest posiadanie całej grupy fachowców do obsługi pojedynczego urządzenia, ponieważ dzisiejsze technologie wymagają czasem fachowców o bardzo wąskiej specjalizacji.
Wygodną administracyjnie formą w przypadku np. remontów, napraw czy modernizacji, jest outsourcing, jednak wymaga największych nakładów finansowych, zwłaszcza w realiach ustaw o zamówieniach publicznych i przy małej liczbie podmiotów zdolnych do podjęcia się tego typu działań. Dlatego wiele armii na świecie decyduje się na trzecią drogę: korzysta czasowo z rezerwistów oraz finansowego wspierania niektórych programów naukowo-badawczych, finansowanych, aby pozyskać w rewanżu informatyków, programistów, cybernetyków i inżynierów innych, niezbędnych specjalności jako żołnierzy rezerwy, powoływanych do służby tylko w razie potrzeby. Nawet bogatych krajów nie stać przecież na utrzymywanie w siłach zbrojnych cywilnych specjalistów z dziedzin „okołowojennych” w czasie pokoju, gdy nie są bezpośrednio i stale niezbędni. Nawet taka potęga, jak USA, zamiast zatrudniać wysokiej klasy cywilnych ekspertów stara się, ze względów ekonomicznych, obsadzać tego typu stanowiska żołnierzami rezerwy lub Gwardii Narodowej o takim doświadczeniu, unikając również dzięki temu włączania zbyt dużej liczby cywili w działania wojenne. Wykorzystanie cywili w strefie wojennej, choć czasami uzasadnione względami merytorycznymi i ekonomiką (w skład kontyngentów wojskowych uczestniczących w misjach stabilizacyjnych wchodzą często eksperci z dziedzin zupełnie pozamilitarnych, np. rolnictwa, edukacji czy organizacji i zarządzania gospodarką – których, jak wspomniano wyżej, trudno utrzymywać na etatach wojskowych), zawsze generuje problemy. Pierwszy z nich to oczywiście konieczność zapewnienia takim pracownikom bezpieczeństwa, a więc ograniczona możliwość kierowania w teren w sytuacji zwiększonego ryzyka kontaktu z przeciwnikiem. Drugi problem to fakt, że cywil kieruje się regulacjami kodeksu pracy i w wielu sytuacjach po prostu nie musi wykonać poleceń wojskowego dowódcy, gdyż praca to nie służba „24/7”. Nie bez znaczenia jest też kwestia zaufania i przestrzegania przepisów związanych z zachowaniem kontroli dostępu do informacji niejawnych. Ten sam człowiek w mundurze rezerwisty zobligowany jest natomiast poddać się dyscyplinie i wymaganiom wojskowym.
Polski kontyngent wojskowy w Afganistanie również musi być np. wspierany technicznie przez cywilnych mechaników rosomaków oraz inżynierów od systemów kierowania ogniem w tychże wozach. Użytkowane przez naszych żołnierzy UAV nie mogłyby latać bez wsparcia cywilnych specjalistów, jakie na szczęście zapewnił producent wykorzystywanego sprzętu – ale, oczywiście, nie za darmo. W misjach w Iraku i Afganistanie brakowało lekarzy-specjalistów oraz tłumaczy. W tym drugim przypadku konieczne było posiłkowanie się pracownikami lokalnymi, zwerbowanymi i opłacanymi przez Amerykanów, lecz wykorzystywanie takich ludzi, nieposiadających poświadczeń bezpieczeństwa np. do współpracy z osobowymi źródłami informacji w operacjach HUMINT jest, najłagodniej mówiąc, nieprofesjonalne i niebezpieczne (żeby nie rzec: niezgodne z prawem). Tymczasem patrząc na nasz udział w działaniach asymetrycznych podczas ostatnich konfliktów można zauważyć, że skuteczność rozwijano adaptując sprawdzone wzorce, podpatrzone u innych państw NATO. Dlatego także w opisywanych kwestiach polskie siły zbrojne, mające ograniczone możliwości finansowe (często ubezwłasnowolnione różnymi przepisami administracyjnymi lub antykorupcyjnymi uniemożliwiającymi zbytnie zbliżanie się do przemysłu zbrojeniowego) powinny, wzorem wielu innych krajów, skorzystać z zasobów rezerw.
Zmiany w Ustawie o powszechnym obowiązku obrony RP, które pozwoliły na utworzenie Narodowych Sił Rezerwowych, dawały szansę na wprowadzenie do sił zbrojnych „świeżej krwi” w zakresie m.in. wyżej wymienionych potrzeb. Niestety, jednym z głównych kierunków tworzenia NSR stało się przygotowywanie dla armii kandydatów do zawodowej służby wojskowej, jakich zabrakło po zlikwidowaniu służby zasadniczej. Wielu zainteresowanych służbą w NSR, pytając w WKU o możliwości i warunki przyłączenia się do struktur rezerwowych, słyszało od osób odpowiedzialnych za werbunek, że NSR to właściwie taka służba zasadnicza, tylko ochotnicza, jako „przedsionek zawodowej służby wojskowej”. Wcześniej skutecznie zniechęcono do NSR kandydatów szukających prawdziwej żołnierki „na ćwierć etatu” podkreślaniem, że w jej szeregach będą głównie brali udział w zażegnywaniu sytuacji kryzysowych typu... powodzie. NSR reklamowane jako polski odpowiednik amerykańskiej Gwardii Narodowej, kompletnie nie spełniły oczekiwań urzędników z MON i SzG. W przeciwieństwie do Gwardii Narodowej nie tworzą one własnych struktur administracyjno-bojowych, jak to ma miejsce w USA, a jedynie etaty kryzysowe w regularnych jednostkach wojskowych. Amerykańska Gwardia ma w swoim składzie dywizje, brygady czy skrzydła lotnicze, podległe w czasie pokoju gubernatorowi danego stanu, natomiast polskie NSR etaty np. podoficerów, dowódców plutonów czy kompanii w funkcjonujących zawodowych jednostkach wojskowych. Ocena, który z systemów jest bardziej odpowiedni dla polskiej armii, to temat na osobny artykuł, ale ostatnie zapowiedzi przedstawicieli MON wskazują, że po stracie paru lat na nieudany eksperyment z NSR w obecnej postaci dostrzeżono wyższość rozwiązań amerykańskich.
Ważnym elementem w omawianych założeniach ustawowych NSR jest funkcjonalna różnica pomiędzy NSR, a rezerwą mobilizacyjną. Upraszczając pojęcia: żołnierz rezerwy, który otrzymał przydział mobilizacyjny, zostanie wcielony do armii tylko (poza ćwiczeniami) w sytuacji mobilizacji lub wojny – natomiast żołnierz NSR ma przydział kryzysowy i może być przez swoją jednostkę wykorzystywany w czasie trwania kryzysu związanego z udziałem w zwalczaniu klęsk żywiołowych i ich skutków, działań antyterrorystycznych, akcji poszukiwawczych, ratowniczych itp. (art. 60 pkt 8a Ustawy). Wstąpienie do NSR reguluje art. 59b Ustawy o powszechnym obowiązku obrony RP. Zgodnie z jej zapisami, żołnierz rezerwy zwraca się z wnioskiem do Wojskowej Komendy Uzupełnień o nadanie etatu w formie przydziału kryzysowego w jednostce X (jeśli oczywiście jednostka X ma takie etaty), następnie jest przez WKU kierowany na badania lekarskie, musi zdać obowiązujące w siłach zbrojnych testy sprawnościowe i podpisuje z dowódcą jednostki X kontrakt, mogący trwać od lat 2 do 6. W momencie utworzenia NSR Wojska Lądowe, Marynarka Wojenna i Siły Powietrzne utworzyły w strukturach podległych jednostek etaty dla ochotników z przydziałami kryzysowymi, natomiast Żandarmeria Wojskowa i Dowództwo Wojsk Specjalnych nie skorzystały z możliwości pozyskania takich etatów (ŻW z czasem zmieniła jednak zdanie). Wojska Specjalne pozostały bez jakiegokolwiek zaplecza rezerw.
Nie jest tajemnicą, że były Dowódca WS, śp. gen. Włodzimierz Potasiński, był zdecydowanym przeciwnikiem rezerwistów w podległym mu rodzaju wojsk. Jednak opory generała wydawały się wynikać wyłącznie z utrzymywania w pamięci stereotypu żołnierza rezerwy z okresu powoływania na ćwiczenia byłych żołnierzy, głównie służby zasadniczej, jako rezerwy mobilizacyjnej. Rezerwiści ściągani na kilka dni do jednostek wg klucza terytorialnego (a więc często mający za sobą służbę poborową w zupełnie innych formacjach), wykazujący problemy z dyscypliną, mało sprawni fizycznie, niepoważnie traktujący ćwiczenia, itp., byli zmorą dowódców jednostek. Wojska Specjalne potrzebują jednak uzupełnień nie tylko drogą naboru do stałych, zawodowych struktur. Jak mogłyby wykorzystać zasoby NSR w sposób racjonalny i ekonomiczny, opierając się na wzorach innych państw? Na dwóch poziomach funkcjonalnych: tworząc rezerwy umożliwiające odtworzenie oraz poszerzanie zdolności/gotowości bojowej lub przez nabór specjalistów w dziedzinach niezbędnych do wsparcia działań specjalnych.
Operatorzy sił specjalnych są specjalnie wyselekcjonowani, wyszkoleni, wyposażeni i dowodzeni. Proces szkolenia to minimum dwa lata, przy założeniu, że przed przyjęciem do sił specjalnych byli już żołnierzami i posiedli przynajmniej podstawowe wyszkolenie i umiejętności wojskowe. Nawet wyszkolony operator potrzebuje ponadto czasu i możliwości, aby nabrać niezbędnego doświadczenia operacyjnego i – co jest o wiele trudniejsze – bojowego. Misje w Iraku i Afganistanie, a wcześniej na Haiti i Bałkanach, były bezcenną okazją do nabrania takiego doświadczenia przez polskich komandosów. W świecie sił specjalnych to, czy operatorzy przeszli chrzest bojowy, bywa zaś najważniejszym kryterium oceny ich przydatności do działania i zaliczenia do elity. Stąd też, tak na marginesie, gdy krajowi politycy wygłaszają opinie, że udział w interwencjach w Mali, Libii, Syrii czy Zatoce Adeńskiej nie leży w naszym interesie i nie jest zgodny z polską racją stanu, nie zgadzając się na skierowanie tam naszych żołnierzy do działań operacyjnych, trzeba mieć świadomość, że może ma to uzasadnienie dyplomatyczne i polityczne oraz będzie akurat dobrze przyjęte przez opinię publiczną, jednak z punktu widzenia operatorów, planistów, logistyków i analityków sił specjalnych to jedynie ogromna utrata możliwości uzyskania niezbędnego doświadczenia – nie tylko w walce, ale również we współdziałaniu z najlepszymi jednostkami sojuszu w terenie, na którym nie dane nam było jeszcze działać bojowo.
Ponieważ system naboru, selekcji i szkolenia jest długotrwały, mozolny i kosztowny, utrata każdego operatora – poza oczywistą tragedią ludzką – powoduje również poważny problem etatowo-logistyczny. Kolejne pieniądze na szkolenie można pozyskać, lecz niezbędnego nań czasu i na nabycie doświadczenia nie da się skrócić ani przyśpieszyć. Tymczasem zagrożenie życia i zdrowia (którego utrata nawet częściej wyklucza z dalszej służby) towarzyszy operatorom zarówno w walce, jak i w trakcie większości ćwiczeń. W tym roku dwie jednostki DWS doświadczyły w Afganistanie najgorszej z możliwych formy strat: śmierci doświadczonych żołnierzy. Statystycznie rzecz biorąc, można bezdusznie stwierdzić, że były to straty jednostkowe, a więc nie osłabiły istotnie zdolności bojowej tych jednostek. Natomiast potencjalnie prawdopodobny wypadek lotniczy w trakcie operacji bojowej, ćwiczeń czy przemieszczenia jednostki, np. zestrzelenie, zderzenie dwóch śmigłowców czy katastrofa samolotu C-130, który może skutkować wykluczeniem jednorazowo nawet kilkudziesięciu żołnierzy, już bardzo poważne odbiłby się na zdolnościach każdej jednostki. A to tylko skrajny przypadek pokazujący, jak niezbędny jest system umożliwiający szybkie uzupełnianie stanu osobowego, by utrzymać gotowość operacyjną. Równie ważna jest zdolność do sprawnego rozbudowania tego stanu odpowiednio do doraźnych potrzeb operacyjnych, bez konieczności poświęcenia długiego okresu na szkolenie od podstaw dodatkowych operatorów.
Najprostszym rozwiązaniem dla Wojsk Specjalnych byłoby wykorzystanie istniejących już zasobów ludzkich w postaci: żołnierzy, którzy odchodzą z ich jednostek lub niedawno zakończyli w nich służbę zawodową, wybranych aktywnych funkcjonariuszy formacji specjalnych służb ochrony porządku publicznego oraz – opierając się na odpowiednich porozumieniach międzyresortowych – werbunek najmłodszych spośród emerytowanych. Jeszcze przynajmniej przez kilkanaście lat obejmowania przez stare zasady emerytalne dużej części żołnierzy, funkcjonariuszy policji, SG, ABW, będziemy mieli do czynienia z odejściami ze służby pewnej liczby ludzi w wieku około 35 lat. Niewykorzystywanie wyszkolenia i doświadczenia tych, jeszcze przez dobrych parę lat w pełni sprawnych osób, jest przykładem skandalicznego braku umiejętności z zakresu zarządzania zasobami ludzkimi. Żołnierz sił specjalnych odchodzący na emeryturę w wieku 35 lat, jest zazwyczaj w szczytowym okresie swoich sił i umiejętności. Odsłużył swoje i z różnych przyczyn decyduje się na odejście z armii (najczęściej z przyczyn rodzinnych: procent rozwodów wśród żołnierzy zawodowych jest chyba nawet wyższy niż wśród policjantów). Dzisiaj taki żołnierz otrzymuje ewentualnie przydział mobilizacyjny i wojsko o nim najczęściej zapomina, dopóki nie wybuchnie wojna. Jakaś część takich żołnierzy trafia do firm sektora tzw. „private military company”, gdzie wykorzystuje się częściowo ich unikatowe umiejętności i doświadczenie w różnych zapalnych częściach świata. Pozostali muszą przestawić się na normalne cywilne życie, w którym z reguły długo brakuje im elementów typowych dla lat służby. Odchodzący żołnierze sił specjalnych w 90% przypadków są bardzo związani z macierzystymi jednostkami i w większości nie chcą zrywać z nimi kontaktów, bo umacniana przez wiele lat więź z kolegami z zespołu nie zanika po otrzymaniu legitymacji emeryta. Dlaczego nie wykorzystać tego z pożytkiem dla obu stron, nie zaproponować odchodzącemu żołnierzowi kontraktu na etatcie NSR w jednostce? Dlaczego nie stworzono do tej pory w jednostkach DWS tego typu etatów, nie zaplanowano dla takich żołnierzy szkoleń podtrzymujących umiejętności, by mieć wyszkolone i gotowe do wykorzystania zasoby rezerwowe?
Oczywiście należałoby przeanalizować, co byłoby bardziej korzystne: dodanie etatów NSR w zespołach bojowych (i pozostałych) czy stworzenie w strukturach Wojsk Specjalnych lub poszczególnych jednostkach osobnych komórek organizacyjnych, złożonych z żołnierzy NSR. Takie rozwiązania funkcjonują od dawna m.in. w USA, Wielkiej Brytanii czy Australii. Do słynnego brytyjskiego 22. Pułku SAS przyporządkowany jest tak zwany L Detachement, w przeszłości znany jako R Squadron, w którym służą jako rezerwiści byli komandosi tej jednostki. W tzw. Armii Terytorialnej są zaś dwa pułki specjalne kompletowane z ochotników-rezeriwstów: 21. SAS (Artists’) Volunteer oraz 23. SAS (Volunteer). Przy australijskim zawodowym SAS Regiment również działa kompania rezerwowa, a w tamtejszym 1. Commando Regiment służą obok siebie żołnierze zawodowi w służbie czynnej oraz rezerwiści: byli żołnierze „regularnych” jednostek i ochotnicy z cywila, którzy przeszli selekcję do sił specjalnych, poświęcając następnie określoną liczbę dni w roku na szkolenie i wykonywanie zadań komandosa. Dwie spośród siedmiu Grup Sił Specjalnych armii USA, 19th (Utah National Guard) i 20th (Alabama NG), złożone są z żołnierzy Gwardii Narodowej, regularnie aktywowanych do działań bojowych od początku interwencji w Afganistanie. W 2010 r. w Ghazni polscy żołnierze współdziałali z zespołem operacyjnym ODA (Operational Detachement A) „Zielonych Beretów” z Chicago, ze składu Army National Guard 20. Special Forces Group. Większość z nas była zaskoczona informacją, że amerykańscy komandosi to rezerwiści, ponieważ reprezentowali wszelkie standardy wyszkolenia i działania typowe dla regularnych sił specjalnych. Wielu rezerwistów z tej grupy to „w cywilu” policjanci, strażacy, ale i farmerzy. Celem tego artykułu nie jest jednak omawianie systemu szkolenia amerykańskich sił specjalnych, a jedynie wskazanie przykładu, że pejoratywnie brzmiące przez lata w naszym środowisku wojskowym słowo „rezerwista” gdzie indziej na świecie kojarzy się z profesjonalizmem i poczuciem patriotycznego obowiązku. Nasze Wojska Specjalne również poprzez swoją elitarność, a co z tym związane – swoistą „kameralność”, miałyby najlepsze warunki na zbudowanie struktur rezerwowych, opartych na przywiązaniu do jednostki, poczuciu braterstwa, patriotyzmie i profesjonalizmie. Co roku około 10–20 żołnierzy i funkcjonariuszy jednostek specjalnych ubywa do cywila. Pozyskanie ich do dalszej służby, jako rezerw kryzysowych sił specjalnych, z jednej strony pomogłoby im łatwiej zaadaptować się do cywilnego życia (mimo że fizycznie byliby już poza jednostką, wciąż jednak stanowiliby jej niezbędną część), a z drugiej strony dowódcy jednostek dysponowaliby nie tylko rezerwami na wypadek konieczności uzupełniania strat, ale także pozwalającymi w razie potrzeby wydzielić dodatkowe siły ponad podstawowy etatowy nominał bojowy.
Druga droga, niekoniecznie alternatywna dla powyższej, lecz mogąca mieć również charakter równoległy, to nabór specjalistów na szczególne stanowiska. Wojska Specjalne potrzebujące fachowców od technologii, elektroniki, cybernetyki czy też programistów. Z racji charakteru prowadzonych działań zazwyczaj najszybciej otrzymują najnowsze zdobycze technologiczne, wdrażane w siłach zbrojnych. Specjalsi mają także duże możliwości pozyskiwania nietypowego lub innowacyjnego uzbrojenia i sprzętu, którego inni żołnierze wojsk lądowych raczej nie mają szans otrzymać. W ręce operatorów jednostek specjalnych trafiają urządzenia, których zasadę działania znają ludzie po latach studiów inżynierskich i praktyce w przemyśle. Zwłaszcza operatorzy sprzętu łączności, systemów informatycznych, urządzeń IMINT i SIGINT są „skazani” na sprzęt hi-tech. Każdy z nich oczywiście przygotowany jest do obsługi takich urządzeń w działaniach specjalnych, ale coraz częściej potrzebują oni wsparcia inżynierów na wypadek sytuacji awaryjnych lub gdy zachodzi potrzeba zmian konfiguracji sprzętu, jego parametrów czy też przejścia na inny system działania. Komandosi muszą mieć też często możliwość korzystania ze wsparcia lekarzy, specjalistów językowych, analityków, specjalistów od chemii czy fizyki. Jednak dla większości takich fachowców brak jest stałych zadań w warunkach pokojowych na terenie kraju – precyzyjniej: nie da się ich wykorzystać w sposób racjonalny, jako etatowe stanowiska wojskowe. Rozwiązaniem tego problemu jest oparcie się na etatach NSR.
Najlepszym przykładem miejsca w Wojskach Specjalnych do wykorzystania w strukturze rezerwistów z NSR, mogących wzmacniać lub wspierać je specjalistami z dziedzin „misyjnych”, jest JW „Nil”, odgrywająca rolę jednostki wsparcia dowodzenia i zabezpieczenia WS. Jeśli w etacie tej jednostki znalazłoby się miejsce dla związanych kontraktem z NSR 2–3 lekarzy (chirurdzy, anestezjolodzy), 2–4 tłumaczy (aktualnie: arabskiego, farsi, pasztu, dari), 2–4 inżynierów z zakresu informatyki i komunikacji radiowej (programiści, spece od zdalnego sterowania, radiopelengacji czy łączności), 2–3 specjalistów analityków (tworzenie baz danych, posługiwanie się profesjonalnymi programami analitycznymi), dwóch chemików (specjalistów od materiałów wybuchowych) – czy DWS nie skorzystałyby na tym? Obecnie w Afganistanie tłumacz-żołnierz z poświadczeniem bezpieczeństwa, tłumaczący z pasztu i dari na język polski jest prawdziwym skarbem dla każdego z naszych Task Force.
Etatowy lekarz w jednostce wojskowej zawodowo niestety się raczej nie rozwija, bo niby jak? Czy nie lepszym kandydatem na lekarza pola walki jest rezerwista pracujący w cywilu na dwóch etatach (norma w naszym kraju) jako chirurg-ortopeda, codziennie mający kontakt z urazami czy operacjami? Czy nie takiego właśnie doświadczonego fachowca będą potrzebować siły specjalne kierowane do działań w Afganistanie, Syrii, Iranie czy Somalii?
Na pewno bardziej od wojskowego pana doktora, snującego się całymi dniami po jednostce, przyda się tam prawdziwy „rzemieślnik” – wysokiej klasy specjalista, którego przeszkolimy i przygotujemy do działania w środowisku operacji specjalnych. Do czego w koszarach potrzebny jest na co dzień tłumacz farsi i dari? Czym ma się tam zajmować przez cały rok inżynier chemik – spec od substancji wysokoenergetycznych, albo inżynier programista? Jak mają się rozwijać zawodowo lub utrzymywać poziom tacy specjaliści, będąc na stałych etatach w instytucji prawie kompletnie niezwiązanej z ich specjalnością i tylko czasami wykonując zadanie zgodnie ze swą unikatową profesją? Czy nie lepiej rekrutować takich ludzi, pozostających w swych zawodowych środowiskach jako żołnierze rezerwy i szkolić ich jedynie w trudnym rzemiośle przetrwania na polu walki, jak i w zakresie dostosowania i wykorzystania ich specjalności wg potrzeb wojska. Odpowiedzi na powyższe pytania wydają się oczywiste.
Wystarczy dać możliwość stworzenia struktur rezerwowych (kryzysowych) w jednostkach, opierając się na obowiązujących przepisach, a następnie werbować poszukiwanych specjalistów i pozyskać odchodzących żołnierzy. Najpierw jednak musi dojrzeć do tego typu decyzji DWS. Na razie, niestety, kadrowcy nie chcą słyszeć o „jakichś eneserach”, wydziały szkolenia pukają się w czoło na sam pomysł dołożenia sobie pracy, a WKU skutecznie zniechęcają naiwnych kandydatów. Przede wszystkim Wojska Specjalne muszą chcieć mieć rezerwy funkcjonujące w opisanym rozumieniu. Jeśli DWS zdecyduje się wdrożyć etaty NSR, kluczem do pełnego sukcesu będzie oczywiście rekrutacja odpowiednich ludzi: w przypadku specjalistów – wszechstronnych fachowców w swoich dziedzinach, którzy ochotniczo, nie kierując się intratnością służby, co najmniej 30 dni w roku będą gotowi poddać się dyscyplinie i uciążliwemu szkoleniu, a gdy trzeba wyjadą na sześć miesięcy do jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi kraju, ryzykując swoje życie (żołnierza NSR można powołać do służby okresowej i wysłać np. do Afganistanu). Obecnie Ustawa nie przewiduje żadnych korzyści dla żołnierzy NSR. Może to i dobrze przy werbunku ludzi, których oczekują w swoich jednostkach operatorzy sił specjalnych.
Jeśli nie płacimy, to co możemy zaoferować? Dumę z możliwości noszenia ciemnozielonego beretu z orłem z czarną tarczą? Oczywiste, że oczekujemy właśnie takich ludzi, ale wojska specjalne mają do zaproponowania o wiele więcej: szkolenia spadochronowe, nurkowe, pływanie RIB-ami, zjazdy ze śmigłowców, szkolenie bojowe z wykorzystaniem broni, którą widzi się tylko na amerykańskich filmach, kursy zagraniczne oraz językowe, itd. To również cenna waluta dla ludzi o sercach komandosów, ale niemogących z różnych przyczyn na co dzień nosić mundurów. Wystarczy tylko dać im szansę, a nie mam wątpliwości, że w pełni ją wykorzystają, z korzyścią dla sił zbrojnych i – nie bójmy się tego słowa – Ojczyzny.
Odejście z jednostki to niełatwy proces dla osoby, która przez lata brała odpowiedzialność za życie i śmierć (własne oraz swych kolegów), była utrzymywana w stałej gotowości do działania i głęboko przekonana, że stanowi ważny element systemu obrony państwa. Mimo że w naszym kraju politycy zdewaluowali słowa „patriota” i „patriotyzm”, to należy jasno powiedzieć, że większość żołnierzy sił specjalnych służy w armii z pobudek patriotycznych. „Tobie Ojczyzno”, symbole Polski Walczącej, pot i krew w służbie świadczą, że są oni świadomi oraz dumni z kilkusetletniej chwały polskiego oręża. Niestety, armia jako instytucja bywa również ślepa na patriotyzm. Odchodzącymi żołnierzami nikt się nie przejmuje, naborem do sił zbrojnych też chyba nie. Autor, po latach czynnej służby, kilka razy odwiedzał WKU z pytaniami o jej kontynuowanie w NSR i zawsze był odsyłany do wyszukiwarki internetowej… Niestety, poza spotami w telewizji, banerami i nadętymi wypowiedziami w mediach naprawdę nic nie działa. Wizyta w WKU to w 80% przypadków trauma. Może kilku naszych generałów i pracowników MON powinno odwiedzić punkty werbunkowe w USA, Wielkiej Brytanii czy choćby takie biura francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Tam osoba wchodząca nie ma prawa wyjść bez wszystkich informacji zachęcających do służby. W Polsce do WKU po pierwsze, trudno wejść (traktuje się petenta jak potencjalnego terrorystę), po drugie, trudno w takim przybytku natknąć się na kogoś kompetentnego i zaangażowanego, kto zachęciłby do służby wojskowej... |