Ratownik na misji

Michał Matraj, doświadczony ratownik taktyczny
O służbie paramedyka w warunkach bojowych i życiu na misji poza granicami kraju rozmawiamy z Michałem Matrajem – ratownikiem cywilnym pełniącym służbę w bazie NATO na południu Afganistanu.
Zdjęcia: arch. Michała Matraja i Wojciecha Bąblińskiego
Zobacz także
Radosław Tyślewicz Historia powstania standardu TC3 w wojsku i służbach mundurowych

Zarówno staza, jak i tamowanie krwotoków będących efektem oddziaływania środków walki na siłę żywą, nie są niczym nowym w kontekście prowadzenia działań militarnych. Dlaczego więc tyle uwagi przykłada...
Zarówno staza, jak i tamowanie krwotoków będących efektem oddziaływania środków walki na siłę żywą, nie są niczym nowym w kontekście prowadzenia działań militarnych. Dlaczego więc tyle uwagi przykłada się obecnie m.in. w armiach NATO do TCCC? Co leży u źródeł zmiany filozofii zapewnienia pomocy medycznej i zwiększenia przeżywalności żołnierzy i funkcjonariuszy podczas operacji bojowych oraz na czym polegają główne założenia tego standardu, przedstawiamy w treści niniejszego artykułu.
Mateusz Orzoł Pierwsza pomoc na pokładzie turbiny wiatrowej

Niezależnie od miejsca czy typu zdarzenia, pewne aspekty pierwszej pomocy pozostają niezmienne. Naszym największym przeciwnikiem jest czas. Im dłużej osoba poszkodowana będzie oczekiwać na pomoc, tym jej...
Niezależnie od miejsca czy typu zdarzenia, pewne aspekty pierwszej pomocy pozostają niezmienne. Naszym największym przeciwnikiem jest czas. Im dłużej osoba poszkodowana będzie oczekiwać na pomoc, tym jej szanse na przeżycie są mniejsze. Różne seriale i filmy o tematyce medycznej przyzwyczaiły nas do szukania pomocy u profesjonalistów – ratowników, pielęgniarek, lekarzy czy strażaków. Jednak aby te służby mogły zadziałać, niezbędne są podstawowe czynności, wykonywane przez świadków zdarzenia – być...
Krzysztof Miliński Staza taktyczna - fenomen na polu walki

Staza taktyczna w ostatnich latach zyskała na popularności. Dzisiaj praktycznie nikt w służbach mundurowych nie wyobraża sobie, aby w indywidualnym wyposażeniu służbowym mogło zabraknąć właśnie opaski...
Staza taktyczna w ostatnich latach zyskała na popularności. Dzisiaj praktycznie nikt w służbach mundurowych nie wyobraża sobie, aby w indywidualnym wyposażeniu służbowym mogło zabraknąć właśnie opaski uciskowej. Skąd zatem wziął się fenomen stazy taktycznej i co medycyna pola walki zyskała dzięki jej zastosowaniu? W artykule przedstawimy mocne i słabe strony tego rozwiązania, a wnioski oprzemy na życiowych doświadczeniach autora ze służby.
Jak zostałeś ratownikiem na misji?
Pracę jako ratownik w pogotowiu ratunkowym zacząłem po skończeniu studiów na Akademii Medycznej we Wrocławiu w 2005 r. Później pracowałem na oddziale ratunkowym w Szpitalu Wojskowym we Wrocławiu i tam w 2006 roku do naszego kierownika oddziału przyszedł faks z Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych z informacją, że są poszukiwani ratownicy medyczni na misje zagraniczne. Wtedy jeszcze misje odbywały się w Iraku, wówczas w Syrii i Libanie. Misji w Afganistanie jeszcze nie było.
Doszedłem do wniosku, że ponieważ jestem młody, żony i dzieci jeszcze nie mam, w Polsce pracuję za śmieszne pieniądze, to może spróbuję swoich sił za granicą w jakimś kontyngencie wojskowym. Skontaktowałem się z Dowództwem Operacyjnym, gdzie wyjaśniono mi, jak taka praca wygląda, jakie są możliwości i jaka jest ścieżka rozwoju. Wysłałem swoje dokumenty na rekrutację.
Od wiosny 2006 roku do lata 2007 r. w temacie nie zadziało się nic. W sierpniu 2007 r. jadąc w karetce, dostałem z Dowództwa Operacyjnego telefon z pytaniem, czy chcę lecieć na misję do Afganistanu. Byłem zdziwiony, bo dokumenty wysłałem kilkanaście miesięcy wcześniej i myślałem, że to już nieaktualny temat. Zapytałem, do kiedy mam się zdecydować. W odpowiedzi usłyszałem, że do końca tygodnia, bo akurat jest kompletowany kontyngent na drugą zmianę misji w Afganistanie i brakuje ratowników medycznych. Wróciłem do domu po dyżurze, zaparzyłem sobie kubek kawy, chwilę pomyślałem i tak trafiłem pierwszy raz do Afganistanu.
Która to obecnie Twoja misja? Czy zmieniło się coś istotnego w stosunku do pierwszej?
Obecnie jestem już siódmy rok na misji w Afganistanie, ale nie pracuję już dla polskiego wojska. Poprzez firmę australijską pracuję jako kontraktor dla amerykańskiego wojska. Wcześniej byłem pracownikiem cywilnym Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych RP.
Z polskim kontyngentem spędziłem prawie osiem zmian w Afganistanie. Później miałem pięcioletnią przerwę, bo misja się zakończyła. Rozpoczęła się nowa, Resolution Support, ale w tych nowych warunkach wojsko nie zatrudniało już ratowników cywilnych, jedynie wojskowych.
Chcąc wrócić do kraju, do którego teoretycznie nie można tak po prostu pojechać, znalazłem sobie firmę prywatną, która mnie zatrudniła i pracuję obecnie w Kandaharze na południu Afganistanu w bazie wojsk NATO.
Jakie trzeba mieć przygotowanie zawodowe, żeby zostać ratownikiem medycznym na misji?
Jeżeli chodzi o polski kontyngent, to nie było specjalnych wymagań. Trzeba było mieć dyplom ukończenia dwuletniej szkoły bądź studiów wyższych w kierunku ratownictwa medycznego oraz posiadać dwuletnie doświadczenie w zawodzie na stanowisku ratownika medycznego. Nie było żadnych innych wymagań taktycznych.
Przyznam szczerze, że jako Polacy to na początku musieliśmy się uczyć od podstaw procedur w zakresie czerwonej taktyki, jak i TC3, a pierwsze doświadczenia jako medycy na polu walki zaczęliśmy zdobywać w Iraku, później w Afganistanie. Dla mnie było to całkowicie coś obcego.
Czytaj też: Maski od Riggerów >>>
Zgłosiłem się na misję i wiedziałem, że jest tam wojna i dużo się dzieje, ale nie miałem tak do końca świadomości, jak to będzie wyglądało. Doszedłem jednak do wniosku, że skoro radzę sobie w ambulansie w Polsce, to poradzę też sobie na misji. Wiedziałem, że praca ratownika może się wiązać z wyjazdami w konwojach i na patrole. Przed wylotem wszystko mi dokładnie wyjaśniono i omówiono, ale przygotowania scricte taktycznego nie miałem i nie było takiego wymogu.
W Kielcach jest tzw. Centrum Misyjne, które przygotowywało nas do tego wyjazdu. Sprawdzano głównie stan zdrowia, kondycję, uzębienie. Trzeba było być w 100% zdrowym, aby wylecieć na taką misję. Później, od czwartej zmiany, pracowników cywilnych udających się na misję zaczęto bardziej przygotowywać także pod względem taktycznym.
Taka praca to ogromny stres – nie tylko z powodu wojny, ale także z obawy o życie osoby, którą ratujesz. Jak sobie z tym radzisz?
Jeżeli chodzi o stres, to towarzyszy mi on tutaj na każdym kroku, ale towarzyszył też w tej pracy wcześniej. Nam jako ratownikom medycznym jest trochę łatwiej, bo na co dzień zderzamy się z przypadkami ludzkiego cierpienia. Nie jest nam obca ani rana, ani krew, która się z niej leje.
Jeżeli chodzi o ostrzał bazy czy konwojów, to stresy w dalszym ciągu występują. Może jest ich trochę mniej niż było kiedyś. Co jakiś czas mamy tutaj ostrzał rakietowy, włącza się syrena i człowiek niezależnie w jakiej jest pozycji i co robi, zaczyna działa schematycznie i automatycznie: paść na ziemię, schować głowę, odczekać dwie minuty, założyć kamizelkę kuloodporną i udać się do schronu. W pierwszej chwili towarzyszy temu bardzo silny stres.
Jako paramedycy pracujący w Emergency Medical Services, mamy obecnie pod opieką całą bazę w Kandaharze, tak więc mamy od razu informację, czy i w takim ostrzale są ranni, gdzie i w co rakieta uderzyła, czy jest już bezpiecznie i czy możemy już wyjść. Mamy też świadomość tego, że jesteśmy w bunkrze, bardziej bezpieczni i że ryzyko jest mniejsze. Rozładowanie tego stresu przychodzi później. W bazie nie ma za dużo atrakcji, nie ma kina, teatru itp. Jest tylko siłownia i kubek kawy z kolegami oraz możliwość zobaczenia jakiegoś filmu na komputerze. Siadamy, rozmawiamy ze sobą i w ten sposób rozładowujemy te negatywne emocje.
Jak wygląda życie na misji?
Strasznie monotonnie. Człowiek żyje jak w zamknięciu. Tak jak wspomniałem, nie ma tutaj wielu atrakcji ani rozrywek. Nawet jedzenie jest bardzo monotonne. Jest nas tutaj sześciu paramedyków i pracujemy w systemie dobowym. Trzech dyżuruje, a pozostali odpoczywają. Mamy tzw. offa, co znaczy, że nie mamy przypisanego ambulansu, ale pozostajemy do dyspozycji, gdyby w danej chwili pojawiło się więcej rannych.
Jak wygląda mój dzień wolny? Dzień zaczynam około godziny 6 i przygotowuję się do zdania dyżuru, szykuję ambulans, sprawdzam, czy wszystko działa oraz sprzątam. Ze względu na warunki pogodowe w ambulansie zawsze jest dużo pyłu i piasku, co wymaga regularnego czyszczenia. Około 7:30 spotykamy się w grupie, przekazujemy sobie leki i medykamenty, o 8 odprawa z całą załogą, a później jest już dzień wolny.
Mieszkam w kontenerze 4 x 2 metry i to jest całe moje królestwo. Po lunchu jest standardowo siłownia, bo jesteśmy zobowiązani do tego, aby utrzymać kulturę fizyczną na właściwym poziomie. Wieczorem jemy kolację, a po niej oglądamy jakiś film przy kubku kawy lub rozmawiamy z kolegami.
Pracuję w systemie dwumiesięcznym: dwa miesiące na misji i dwa miesiące w kraju.
Wcześniej, kiedy pracowałem dla polskiego wojska, nie miałem takiego schematu dnia, pracowałem, kiedy była taka potrzeba. Byliśmy w małej bazie i praca polegała głównie na zabezpieczeniu wszystkich żołnierzy na miejscu i udziale w konwojach i patrolach, które obowiązkowo musiały wyjeżdżać z ratownikiem. Czasami robiliśmy po trzy patrole dziennie. Zdarzało się, że wyjeżdżaliśmy z bazy na trzy dni. Ten dzień wyglądał trochę inaczej, bo był uzależniony od tego, kiedy i ile patroli miało być danego dnia. Kiedy pogoda nie pozwalała na wyjazd, to czasami przez tydzień zostawaliśmy w bazie, gdzie nie działały telefony komórkowe, nie było internetu. Wówczas siedziało się z kolegami. Tak wyglądał cały dzień.
Czy przed misją byłeś szkolony, jak się zachować „taktycznie” w sytuacji ostrzału itp.?
Tutaj w Kandaharze nie wyjeżdżam poza bazę, bo pracuję w ambulansie na miejscu. To do nas trafiają ranni z pola walki.
Jeżeli chodzi o kontyngent, gdzie wcześniej pracowałem, to mieliśmy w bazie instruktarze i sami się na miejscu szkoliliśmy, jak w danej sytuacji powinniśmy się zachować. W przypadku wojska, to każda jednostka wyjeżdżająca na misję przez pół roku przechodziła takie szkolenia. Jako cywil nie brałem w nich udziału, bo w Polsce nie było takiej możliwości.
Z racji tego, że jesteś cywilnym ratownikiem, nie nosisz broni. Czy czujesz z tego powodu dyskomfort? Czy zdarzyły się sytuacje, że przydałaby się dodatkowa lufa w teamie?
Podczas patroli rzadko się zdarzało, aby żołnierze wypuszczali mnie samego z opancerzonego pojazdu. Wysiadałem tylko wtedy, kiedy była taka potrzeba. Ratownik medyczny w konwoju jest osobą chronioną, czyli zawsze jak wysiada z pojazdu, to dowódca przydziela mu jednego lub dwóch żołnierzy, którzy w krok w krok idą za paramedykiem i pilnują, aby mu się nic nie stało. Pod tym względem czułem się bezpiecznie i komfortowo. Żołnierze mają świadomość, że jak medyk polegnie, to mało kto może im pomóc. Oczywiście miałem sytuację, kiedy konwój, w którym jechałem, został ostrzelany, kiedy musiałem w polu ratować żołnierzy, ale nawet wtedy byłem osobą ochranianą.
Jak na tle armii sojuszniczych wygląda wyszkolenie i wyposażenie medyczne polskich żołnierzy?
Jeżeli chodzi o polskie wojsko i nasz stopień przygotowania, to Polacy są już bardzo dobrze przygotowani. Początki były trudne, ale bardziej związane z logistyką. Nie mieliśmy chociażby wozów ewakuacji medycznej. Pierwsze takie Rosomaki dotarły do baz w 2008 roku. Ostatni raz na misji z polskim wojskiem byłem w 2013 roku i zarówno sprzęt, jak i wyszkolenie już wówczas nie odbiegały od standardów innych wojsk sojuszniczych.
Jeżeli chodzi o czerwoną taktykę czy TC3, to nie jest nam obca. Sporo sprzętu mamy użyczone przez naszych sojuszników, ale tego, który posiadamy, np. wspomniane Rosomaki, zazdroszczą nam nawet Amerykanie. Są to świetne pojazdy, bezpieczne, przygotowane do warunków panujących w Afganistanie. Nasz sprzęt w dniu dzisiejszym niczym się już nie różni od sprzętu amerykańskiego.
Jako paramedycy stale się rozwijamy. Na miejscu uczestniczymy w różnego rodzaju szkoleniach z udziałem zarówno amerykańskich, jak i polskich żołnierzy oraz sprzętu wojskowego. Takie szkolenia mamy co tydzień, gdzie wymieniamy się różnymi doświadczeniami. Polskie Wojsko nie wymyśla nic nowego, nie mamy swoich procedur, które na siłę chcemy wdrażać. Korzystamy z doświadczeń specjalistów armii sojuszniczych.
Nasi żołnierze znają zasady natowskiego systemu TC3?
Polscy paramedycy mają to już doskonale opanowane. TC3 to wszystkie działania podejmowane na polu walki, które powodują, że ratujemy życie żołnierza działającego na tym polu walki. W warunkach bojowych przede wszystkim powinniśmy zadbać o swoje życie. Założenia „czerwonej taktyki” są obecnie takie, aby głównie zwracać uwagę na krwotoki i to w pierwszej kolejności je tamować. W ratownictwie cywilnym jest odwrotnie, najpierw sprawdzamy oddech i akcję serca, a później przechodzimy do poważniejszych obrażeń, choć to też powoli się zmienia, między innymi za sprawą takich organizacji jak Stop The Bleed Fundation, której jestem instruktorem, a która uczy, że w ratownictwie cywilnym też trzeba kłaść duży nacisk na tamowanie krwotoków w pierwszej kolejności.
TC3 odwraca ten schemat udzielania pomocy, np. ABC, który znany jest już nawet przedszkolakom, wiedzącym jak udzielić prawidłowo pierwszej pomocy, czyniąc z niego schemat CBA. TC3 oczywiście jest bardzo obszerne, a to tylko jeden z przykładów.
Czy za pomocą indywidualnego zestawu medycznego żołnierz jest w stanie udzielić sobie pomocy? Jak to wygląda dziś, a jak wyglądało kiedyś?
Każdy żołnierz wyposażony i wyszkolony, jak obsługiwać taki sprzęt, jest w stanie uratować swoje życie. W takim zestawie indywidualnym główną i podstawową rzeczą, która się w nim znajduje, jest staza taktyczna, którą żołnierz powinien potrafić sobie założyć.
Jeżeli chodzi o te pakiety medyczne, to wyposażone są w środki opatrunkowe, stazę taktyczną, nożyczki, rurkę nosowo-gardłową do udrożnienia dróg oddechowych i osoba, która posiada taki pakiet medyczny w sytuacji krytycznej powinna wykorzystać go najpierw ratując własne życie, po to aby móc później ratować innych.
Czy w Twojej ocenie samopomoc medyczna ma sens? Czy żołnierze są w stanie, będąc w silnym stresie, udzielić prawidłowo pomocy sobie lub kolegom?
To sprawa indywidualna, ale myślę, że ten stres wpływa na motywację do działania i chęć ratowania życia swojego i innych. Często słyszymy, że w skrajnych sytuacjach ktoś dokonuje czynów bohaterskich. Wtedy nie myślimy, co dzieje się dookoła nas, a skupiamy się na udzieleniu komuś pomocy. Każdy ma stazę taktyczną przy sobie, wie, jak jej użyć i w sytuacji zagrożenia działa schematycznie.
Procedury medyczne w przypadku żołnierzy ciężko rannych, to już są procedury przeznaczone dla medyków wykwalifikowanych, ratowników medycznych bez względu na to, czy żołnierzy, czy cywili, którzy posiadają przy sobie plecak z „zaawansowanym” sprzętem. Jednak każdy żołnierz na misji ma przy sobie tak zwany Indywidualny Pakiet Medyczny, zawarty w nim sprzęt jest tak prosty i intuicyjny, że nie ma żadnej instrukcji obsługi, wystarczy zdjąć opakowanie, np. z opatrunku i wiadomo, jak go użyć. Częste szkolenia, choćby te najprostsze, zapoznawanie się ze sprzętem nawet na „sucho”, który ma się przy sobie, skutkują tym, że każdy wie, jak go użyć.
Co sądzisz o pośrednim ogniwie w armiach sojuszniczych, jakim jest Combat Life Saver pomiędzy żołnierzami (samopomoc, pomoc koleżeńska)? Jaka jest różnica między nim a wykwalifikowanym medykiem?
Combat Life Saver (CLS) oprócz tego, że jest żołnierzem szeregowym, który idzie z innymi na pole walki, posiada wiedzę i umiejętności oraz ma ze sobą rozszerzony indywidualny pakiet medyczny, dzięki któremu może podłączyć nawet kroplówkę.
Kurs CLS idzie dwutorowo: wersja podstawowa i wersja rozszerzona. Rozszerzona trwa 60 godzin i obejmuje m.in. założenie dojścia dożylnego. Oprócz tego, taki żołnierz przy sobie ma nie jedną stazę taktyczną, a pięć lub sześć, ma więcej różnego rodzaju opatrunków, specjalne igły do nakłucia klatki piersiowej i odbarczania odmy, co powoduje, że jest w stanie pomóc więcej niż jednej osobie. U nas nazywa się takie osoby sanitariuszami, też są wyposażeni w specjalny plecak medyczny z podobnym wyposażeniem jak torba CLS i także przechodzą specjalne szkolenia, np. w Wojskowym Centrum Kształcenia Medycznego w Łodzi.
Amerykanie wymyślili dla siebie nazwę Combat Life Saver i w każdym pojeździe musi znajdować się przynajmniej jeden taki CLS-owiec, oprócz tego w każdym patrolu oczywiście znajduje się paramedyk. Nawet najlepszemu paramedykowi w pojedynkę działać jest trudno i nie zawsze można wszystko zrobić. Mając wsparcie CLS-owca, sanitariusza, czujemy się pewniej i działamy sprawniej.
Często zdarza się, że ratownik medyczny, mimo że jest w tym samym patrolu, zanim dotrze do rannego, mija sporo czasu, bez pomocy, czy to amerykańskiego CLS, czy polskiego sanitariusza paramedyk często nie miałby już czego szukać… mówiąc wprost. To tak jak przy wypadku samochodowym w Polsce, jeśli na miejscu nikt ze świadków nie udzieli pomocy, nie rozpocznie resuscytacji u człowieka, którego serce nie bije, to załoga ambulansu, która do miejsca wypadku ma 15–20 min dojazdu, nie może pomóc już rannym. Od momentu zatrzymania akcji serca po około 4 minutach w mózgu dochodzi do nieodwracalnych zmian.
Jak uważasz, czy obecnie ilość wykonywanej pracy dla paramedyka na misji jest mniejsza czy jest to na stałym poziomie?
W tej chwili charakter misji jest inny. Ta, która trwa obecnie, tzn. wsparcie i szkolenia, powoduje że jest mniej patroli i konwojów. Jest przez to mniej rannych żołnierzy. Nie ma operacji kinetycznych, wojsko nie jeździ daleko od bazy. Mniej się dzieje ze strony wojska, chociaż w samym Afganistanie dzieje się bardzo dużo. Przyjmujemy obecnie nie tylko żołnierzy amerykańskich, ale także żołnierzy afgańskich, którzy prowadzą walki z Talibami przez cały czas. Co chwilę są jakieś ataki na posterunki policji czy zamachy w miastach na budynki rządowe.
Czytaj też: Tam, gdzie szkoli się ratowników taktycznych >>>
Obecnie też zdarzają się zamachy na konwoje, ale jest ich mniej. Zmieniła się taktyka działania Talibów, którzy nie atakują bezpośrednio albo za pomocą małych min pułapek, ale wypełniają zwykłe samochody osobowe materiałami wybuchowymi i taki pojazd wjeżdża w konwój i się detonuje. Ataków na bazę, przynajmniej w Kandaharze, jest już niewiele. W Bagram jest ich więcej, bo jest tam teren górzysty, co umożliwia ostrzał bazy. Co chwilę mamy nowe informacje, że są planowane jakieś ataki, ale przeciwdziałają im żołnierze sił specjalnych, o czym jednak nie możemy mówić.