Rozmowa z Tomaszem Sanakiem

Rozmowa z Tomaszem Sanakiem Arch. prywatne, CTiSR REAGO
*Adrenergiczny – fizjol. przekazywanie impulsu nerwowego między neuronami za pośrednictwem wydzielanej w synapsach adrenaliny lub noradrenaliny (za Słownikiem Języka Polskiego, PWN). O blaskach i cieniach pracy ratownika taktycznego i życiu na misji z Tomaszem Sanakiem rozmawia Jakub Brymerski.
Zobacz także
Radosław Tyślewicz Historia powstania standardu TC3 w wojsku i służbach mundurowych

Zarówno staza, jak i tamowanie krwotoków będących efektem oddziaływania środków walki na siłę żywą, nie są niczym nowym w kontekście prowadzenia działań militarnych. Dlaczego więc tyle uwagi przykłada...
Zarówno staza, jak i tamowanie krwotoków będących efektem oddziaływania środków walki na siłę żywą, nie są niczym nowym w kontekście prowadzenia działań militarnych. Dlaczego więc tyle uwagi przykłada się obecnie m.in. w armiach NATO do TCCC? Co leży u źródeł zmiany filozofii zapewnienia pomocy medycznej i zwiększenia przeżywalności żołnierzy i funkcjonariuszy podczas operacji bojowych oraz na czym polegają główne założenia tego standardu, przedstawiamy w treści niniejszego artykułu.
Mateusz Orzoł Pierwsza pomoc na pokładzie turbiny wiatrowej

Niezależnie od miejsca czy typu zdarzenia, pewne aspekty pierwszej pomocy pozostają niezmienne. Naszym największym przeciwnikiem jest czas. Im dłużej osoba poszkodowana będzie oczekiwać na pomoc, tym jej...
Niezależnie od miejsca czy typu zdarzenia, pewne aspekty pierwszej pomocy pozostają niezmienne. Naszym największym przeciwnikiem jest czas. Im dłużej osoba poszkodowana będzie oczekiwać na pomoc, tym jej szanse na przeżycie są mniejsze. Różne seriale i filmy o tematyce medycznej przyzwyczaiły nas do szukania pomocy u profesjonalistów – ratowników, pielęgniarek, lekarzy czy strażaków. Jednak aby te służby mogły zadziałać, niezbędne są podstawowe czynności, wykonywane przez świadków zdarzenia – być...
Krzysztof Miliński Staza taktyczna - fenomen na polu walki

Staza taktyczna w ostatnich latach zyskała na popularności. Dzisiaj praktycznie nikt w służbach mundurowych nie wyobraża sobie, aby w indywidualnym wyposażeniu służbowym mogło zabraknąć właśnie opaski...
Staza taktyczna w ostatnich latach zyskała na popularności. Dzisiaj praktycznie nikt w służbach mundurowych nie wyobraża sobie, aby w indywidualnym wyposażeniu służbowym mogło zabraknąć właśnie opaski uciskowej. Skąd zatem wziął się fenomen stazy taktycznej i co medycyna pola walki zyskała dzięki jej zastosowaniu? W artykule przedstawimy mocne i słabe strony tego rozwiązania, a wnioski oprzemy na życiowych doświadczeniach autora ze służby.
Jak zostałeś ratownikiem na misji?
– Cała przyczyna mojego uwielbienia dla działań ratowniczych w środowisku taktycznym tkwi w permanentnym „dobrostanie stanu hiperadrenergicznego”. Jak zadasz to pytanie ludziom, którzy wyjeżdżają i realizują swoje powinności etatowe, to większość z nich powie ci, że jadą dla pieniędzy, przygody, idei i może rzeczywiście tak jest, ale dla mnie i innych podobnych „mi” – będą to sprawy drugorzędne… Pierwszy raz „poleciałem” na przygodę, bo powiedzmy sobie szczerze – kto tam nie był i nie poczuł zapachu wiosek oraz nie smarkał wszechobecnym pyłem, nie będzie wiedział, gdzie jedzie. Drugi raz pojechałem, bo zatęskniłem.
Jakie jest Twoje przygotowanie zawodowe?
– Skończyłem Colegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego na kierunku ratownictwo medyczne, wcześniej zaliczyłem Medyczne Studium Zawodowe na kierunku elektroradiologia, uzyskując tytuł technika radiologii… Zaraz po studiach pracowałem w pogotowiu ratunkowym, ale nie zagrzałem tam długo miejsca, ponieważ na drodze mojej kariery zawodowej pojawiło się REAGO – Centrum Treningu i Symulacji Ratunkowych. No i w tej firmie otworzyły mi się oczy na ratownictwo medyczne. W ciągu pół roku zostałem instruktorem ACLS (Advanced Cardiovascular Life Support), PALS (Pediatric Advanced Cardiovascular Life Support), ukończyłem kurs instruktorski PHTLS (Prehospital Trauma Life Support) w USA i zostałem instruktorem TCCC. Paradoksalnie, chyba najbardziej pouczające dla mnie były zajęcia koła naukowego w prosektorium przy Zakładzie Medycyny Sądowej i Kryminalistyki Colegium Medicum UJ. To właśnie tam zrozumiałem, na czym polega „patofizjologia śmierci”. Tak więc, nie ukrywam – jestem „nabity” wiedzą, która w połączeniu z cennym doświadczeniem misyjnym tworzy mam nadzieję swego rodzaju synergię…
Jak wygląda życie na misji?
– Życie misyjne, to życie, gdzie nie stykasz się z cywilizacją. Nie chodzisz codziennie rano do sklepu, nie musisz nawet włączać pralki, bo pranie zrobi za ciebie ktoś inny. Z jednej strony, życie misyjne to coś, za czym teraz tęsknię, ale z drugiej, to życie, gdzie czekasz, mając w podświadomości, aż „coś się stanie”. Mam tu na myśli ostrzał rakietowy bazy czy eksplozję IED pod Rosomakiem, którym jedziesz. Co jest super? Nie używasz telefonu komórkowego (w Polsce mam dwa), nie musisz zastanawiać się, czy ubrać koszulę, czy sweter, bo masz mundur, a i pogoda jest przewidywalna, chodzisz bez ograniczeń na siłownię, czytasz książki, przebywasz w niesamowicie egzotycznym dla Europejczyka środowisku kulturowym.
Czy przed misją byłeś szkolony, jak się zachować „taktycznie” w sytuacji ostrzału itp.?
– Nie.
Z racji tego, że jesteś cywilem, nie nosisz broni. Czy czujesz z tego powodu dyskomfort? Czy zdarzyły się sytuacje, że przydałaby się dodatkowa lufa w teamie?
– Rzeczywiście, nie noszę broni. I chociaż ja nie czuję dyskomfortu z tego powodu, to wiem, że pozostali członkowie sekcji czy plutonu mają w podświadomości konieczność chronienia „następnego po tłumaczu”. Powiem tak: czasami to śmiesznie wyglądało, jak wchodziłem do wioski, spotykałem wojska sojusznicze, z którymi byłem na wspólnej akcji, a operatorzy z innych krajów czy nawet ANA (Afghanistan National Army) lub ANP (Afghanistan National Police) nie mogli się nadziwić, jak to jest, że nie mam „klamki”. W sumie, to jak popatrzysz na statystykę, to mało kto – w obecnej technologii walki asymetrycznej – ginie od pocisku. Reasumując, czułem się bezpiecznie – dzięki chłopakom z grupy rozpoznawczej z Lidzbarka, z którymi zaliczyłem każdy mój QRF.
Jak na tle armii sojuszniczych wygląda wyszkolenie i wyposażenie medyczne naszych żołnierzy?
– Na papierze, jesteśmy superwyszkoleni. W praktyce, gdyby sprawdzić – to chyba mamy się czego wstydzić. Jeżeli chodzi o sprzęt, to nie chcę oceniać zasadności „postawienia” szpitala w Ghazni, nie chcę też oceniać sprzętu oraz leków, którymi dysponują nasi lekarze w Bazie. MON wręcz płacze, że nie ma pieniędzy. Ja płaczę, że nie mam plecaka medycznego oraz sprzętu w nim potrzebnego do ratowania ludzkiego życia. Na pierwszej zmianie mój zielony plecak na pustyni otwierałem nożem, bo nie zdawałem sobie sprawy, że zamek może ulec zapiaszczeniu. Na tej zmianie, chyba oprócz kilku innych medyków – plecaki mieliśmy albo „wyproszone” od Amerykanów, albo kupione za własne pieniądze w sklepie. Problemem jest, że nie mamy jako ratownicy z pola kogoś, kto by rozumiał nasze potrzeby, miał wiedzę, czego potrzebujemy i do czego. Wiecznie nie można się zasłaniać przecież brakiem środków pieniężnych. Powiem krótko, że kółko do Rosomaka kosztuje tyle, co trzy wyposażone najlepiej na świecie plecaki. I proszę zapamiętać, że strefa Care Under Fire i Ewakuacji należy do nas – średniego personelu medycznego – i tak naprawdę to my ratujemy od śmierci – dopiero potem zaczyna się medycyna kliniczna.
Nasi żołnierze znają zasady natowskiego systemu TC3?
– To jest smutne, że pojęcie TC3 większości żołnierzy nie kojarzy się z niczym. Jak zapytam, czy brali udział w jakichś szkoleniach medycznych, to wszyscy, ale jak dowiaduję się, jakim programem szkolenia byli objęci, to może czasami lepiej, żeby tych szkoleń nie przechodzili. Prawda jest taka, że jedynym kursem, który jest zalecany dla operatorów czy nawet medyków dla działań medycznych w warunkach działań zbrojnych – jest Tactical Combat Casualty Care (taktyczno-bojowa opieka nad poszkodowanym). To jedyne szkolenie oparte na Evidence Base Medicine, czyli natowskiej statystyce najczęściej występujących przypadków, gdzie reguły i procedury ratunkowe ustalane są w wyniku przeprowadzonych badań retrospektywnych. Prawda jest taka, że to kurs, który powstał na bazie wylanej krwi przez operatorów. Nasza armia chyba za mało strat poniosła, żeby w końcu przestać traktować polskiego żołnierza medycyną cywilną. Nie prowadzimy żadnych badań, jak zapobiegać ofiarom w sytuacjach taktycznych. Nie szkolimy żołnierzy, żeby byli w stanie sami udzielić sobie pomocy. Amerykanie wydzielają specjalny komponent szkoleniowy, który nieustannie pracuje z operatorami przygotowując ich do sytuacji zranienia na polu walki. Nikt nie oszczędza na środkach treningowych, nowoczesnych systemach opatrunkowych. Posiadają manekiny nowej generacji symulujące krwawienia, wymioty i różnego typu stany chorobowe. Nie da się nauczyć nikogo samopomocy i pierwszej pomocy na polu walki oszczędzając. Życie ludzkie jest bezcenne i dobrze byłoby, aby to zrozumieli wojskowi decydenci. Tymczasem szkolenia w MON są organizowane jak najmniejszym kosztem. Tak samo są wyposażani żołnierze.
Zaznaczam, że dla mnie ratownictwo taktyczne to ratownictwo poza bazą, w bazie są lekarze i to oni najlepiej tutaj będą znali się na robocie. Po pierwszej mojej zmianie napisałem raport, w którym wytknąłem błędy – zabezpieczeniu medycznemu dla działań ratowników, byłem na rozmowie indywidualnej nawet u generała Skrzypczaka (wtedy dowódcy Wojsk Lądowych). Minęły trzy lata – nic się nie zmieniło, jeżeli chodzi o zabezpieczenie sprzętowe, no może poza tym, że za ciężkie pieniądze postawiliśmy szpital w Ghazni, a ratownik, który leci po pacjenta, ma dalej historyczny zielony plecak z masą niepotrzebnego sprzętu i wielkim brakiem sprzętu niezbędnego.
Czy za pomocą indywidualnego zestawu medycznego żołnierz jest w stanie udzielić sobie pomocy?
– Jest, ale należy pamiętać, żeby żołnierz wiedział, co do czego służy. Ciekawy jestem wyników badań, w których zapytalibyśmy żołnierzy o wskazania do podania atropiny czy relanium, które mają w swoich indywidualnych zestawach? Jak odpowiedzieliby na pytanie o wskazanie do podania morfiny i jakie skutki uboczne może ona wywołać, bo przecież każdy żołnierz ma autostrzykawkę z morfiną. Rozumiesz? Chodzi o to, że nie ma tutaj synergii pomiędzy sprzętem a umiejętnościami, bo szkolenia zawsze idą na dalszy plan. Byłem kiedyś na superwykładzie profesora Gaszyńskiego, wykład dotyczył nadgłośniowych systemów zabezpieczenia dróg oddechowych. Co najważniejsze? Powiedział: „Że to nie piękne karetki, „superwypasiony” sprzęt ratują ludzkie życie – w pierwszej kolejności ratują ręce ratownika”.
Czy w Twojej ocenie samopomoc medyczna ma sens? Czy żołnierze są w stanie, będąc w silnym stresie, udzielić prawidłowo pomocy sobie lub kolegom?
– Na to pytanie powinien odpowiedzieć Inspektorat Wojskowej Służby Zdrowia. To ta instytucja powinna prowadzić badania nad tzw. „współczynnikiem zgonów do uniknięcia”. Z tego, co wiem, w innej armii to robią, my chyba jeszcze nie. W naszych warunkach jest tak, że dobrym ratownikiem jest ten, który spędził lata w pogotowiu ratunkowym, tutaj niestety praktyka „pogotowiarska” nie będzie jedynym elementem świadczącym o czyimś profesjonalizmie, bo tak naprawdę tutaj nie będziesz miał dostępu „w polu” do swojej karetki. Mówię o tym, bo dla prawidłowości udzielania pomocy będzie znacząca przede wszystkim znajomość środowiska taktycznego i procedur, a nie to, czy to kiedyś już robiłem. Więc jeżeli jesteś opanowanym człowiekiem, i wiesz, jakie są zasady rządzące „pakowaniem rany postrzałowej” – to ją „zapakujesz”, ale jeżeli myślisz, że do takiej rany przyłożysz gazę, to możesz mieć wyrzuty sumienia, że kogoś zabiłeś.
Co sądzisz o pośrednim ogniwie w armiach sojuszniczych, jakim jest Combat Life Saver pomiędzy żołnierzami (samopomoc, pomoc koleżeńska)? jaka jest różnica między nim a wykwalifikowanym medykiem?
– Jeżeli popatrzymy na potencjalnych moich pacjentów w środowisku taktycznym, to zobaczymy ludzi w przedziale wiekowym 20–35 lat. Będą to ludzie zdrowi, bez przeszłości chorobowej o charakterze internistycznym. Tak mówią statystyki. Główną przyczyną zgonu w Hot Zones będzie wstrząs hipowolemiczny, spowodowany utratą krwi ze środowiska naczyniowego. Jak wiemy, silne krwotoki będziemy tamowali za pomocą stazy taktycznej, środków hemostatycznych itp. A obciążenie serca będziemy utrzymywali za pomocą resuscytacji płynowej oraz pozycji przeciwwstrząsowej. Combat Life Saver to człowiek, który po odpowiednim przeszkoleniu jest w stanie wykonać wszystkie powyższe procedury, więc dlaczego by nie miało być go na polu walki, szczególnie, że „tam” najpierw się walczy, a potem dopiero ratuje. Wiadomo, że lepiej jest zrobić z żołnierza medyka, niż z medyka żołnierza. Tak więc jeszcze raz powtórzę – wręcz konieczny jest taki etat, ale ludzie, którzy będą na nim „tkwić”, nie mogą zostać wepchnięci tam „na sztukę” i dostawać migotania pośladków, jak już się coś stanie.
Czy widzisz potrzebę, aby zamienić Wasze etaty stanowiskami żołnierzy-medyków, którzy mogliby również brać udział w walkach? Przykładem mogą być amerykańscy PJ (pararescue jumpers), którzy są w stanie przeprowadzić skomplikowane operacje bojowe nawet typu CSAR (combat search and rescue), a jednocześnie są wykwalifikowanymi paramedykami. Przy czym za swoje poświęcenie i odwagę według statystyk zbierają najwięcej medali na polu walki.
– Może trochę skrytykuję swoje miejsce jako cywila w Armii Polskiej, ale rzeczywiście powinno być tak, że człowiekiem, który jeździ lub lata w ramach zabezpieczenia medycznego QRF, powinien być uzbrojony żołnierz. Niestety nasza armia boryka się z problemem posiadania odpowiednich medyków na odpowiednie stanowiska. Jako ratownicy medyczni nie mamy odpowiednich procedur postępowania w stanach nagłych, tak jak to mają określone w ustawie ratownicy medyczni należący do Systemu Państwowego Ratownictwa Medycznego. Bardzo często zdarza się, że z racji braku kontaktu z lekarzem koordynatorem, muszę podejmować decyzję o farmakoterapii, której w warunkach polskich nie podjąłbym się bez konsultacji. Osobiście, mam wiele uwag do systemu ratownictwa medycznego MON, który działa w ramach PKW. Moim marzeniem byłoby przeprowadzenie audytu ze znajomości wykonywania procedur ratowniczych w stanach nagłych, bo proszę nie zapominać, że ratownik z dyplomem i pięcioletnim stażem w pogotowiu ratunkowym to nie zawsze dobry kandydat na PJ, nie mówiąc o tym, że w sytuacji walki jest dodatkowym obciążeniem, gdyż nie posiada broni i dodatkowo musi być ochraniany.
Dziękuję bardzo za rozmowę. Życzę owocnej pracy treningowej i jak najmniej „roboty” na kolejnej misji.
– Dziękuję bardzo. Nie uchylam się nigdy od pracy, ale rzeczywiście wolałbym tylko szkolić, czy to żołnierzy z PKW, czy sojuszników z Afganistanu. Więcej żołnierskiego szczęścia dla misjonarzy – wtedy ja nie muszę interweniować – tego możesz mi życzyć!