– Selekcja nie jest imprezą sportową, nie ma startu ani
mety. Nie ma złotego środka, aby ją ukończyć. Równie ważna jest psychika co
motoryka.
Jeśli chodzi o motorykę, jest to połączenie trzech obszarów: siły,
szybkości oraz wytrzymałości – wyjaśnia Arkadiusz Kups, były oficer jednostek
specjalnych, od 20 lat prowadzący grę terenową Selekcja.
– Do tego dochodzi motywacja i nie oszukujmy się, myślenie. W Selekcji jest masa konkurencji wymagających opanowania, wysokiego poziomu kreatywności, pamięci – nie tylko ruchowej, ale tego wszystkiego, co się dzieje. Na koniec Selekcji uczestnik musi powtórzyć kombinację 40 cyfr. Budzisz człowieka o godz. 2 w nocy i pytasz, jaki jest 36 znak graficzny kodu, a on po minucie mówi siedem. To jest to.
W pierwotnych założeniach z 1998 roku ta gra terenowa miała
być alternatywą dla kandydatów do służby zasadniczej, którzy chcieli trafić do
elitarnych jednostek. Miała ułatwić wyłuskanie z rzeszy poborowych osób o specyficznych
predyspozycjach cenionych właśnie w doborowych formacjach. Choć czy to
poborowe, czy zawodowe – wojsko i inne służby mundurowe nie wykorzystały w pełni
możliwości rekrutacyjnych.
Zobacz więcej zdjęć z imprezy >>
Wprawdzie w najbardziej elitarnych formacjach w kraju jest wielu ludzi, którzy właśnie tę imprezę ukończyli. Jednak w dużej mierze to wynik prywatnych znajomości zawartych podczas imprezy. Na dziewięć kobiet, które ukończyły wcześniejsze edycje Selekcji, trzy pracują w straży granicznej. To całkiem dobry wynik.
Tegoroczna Selekcja była intensywniejsza niż dotychczasowe. Obfitowała w niespodzianki, dramaty i gorycz porażki spotęgowaną świadomością utraty ostatniej szansy. Zgodnie z zapowiedziami majora Kupsa, była to ostatnia, 20. edycja imprezy. Nie wiadomo, co będzie dalej. Pewne jest, że dotychczasowa formuła się wyczerpała.
Gdy w głowach majora Kupsa i Piotra Barnabiuka, dziennikarza i autora książek poświęconych 56. kompanii specjalnej, rodziła się Selekcja, na rynku nie było tego typu imprez. Pierwsi chętni do uczestnictwa w „Selekcji Żołnierza Polskiego” zgłaszali się listownie. Dwaj twórcy formuły czytali stosy listów i na ich podstawie wybierali kandydatów do gry zasadniczej. Tak wyglądała pierwsza preselekcja.
Wkrótce odkryli, że w wielu przypadkach „osiągnięcia” opisane w listach rozmijały się z rzeczywistością. Zmienili zatem sposób preselekcji. Formę listownej laurki zastąpił znany obecnie sprawdzian sprawnościowy.
Najlepsi rozpoczynali grę – otrzymywali koszulki i czapki. Od początku scenariusz gry dla jej uczestników był niespodzianką. Wiedzieli jedynie, jaki sprzęt jest obowiązkowy, co jest zakazane i maksymalnie do kiedy gra może się przeciągnąć. Reszta była niewiadomą.
Z czasem uczestnicy przekonali się, że długie marsze, wszystkie wariacje i modyfikacje pompek oraz brzuszków, a także zajęcia w wodzie są żelaznymi punktami gry.
Przez 20 lat nigdy scenariusz się nie powtórzył, a inwencja prowadzących imprezę świadczyła o tym, że oni bawią się równie dobrze. „Zapoznanie” z ziemią goszczącego ich poligonu drawskiego zawsze wyglądało tak samo – czołganie się z ekwipunkiem pod sznurkami, na których instruktorzy umieszczali dzwoneczki. Każde poruszenie oznaczało dodatkową rundę pod sznurkami dla wszystkich uczestników.
Kolejnym stałym punktem gry był tor psychologiczny (labirynt), kolokwialnie nazywany „psycholem”.
Uczestnicy wchodzili na teren ośrodka szkolenia rozpoznawczego Jaworze. Czasem odbywało się to za dnia, niekiedy po zmroku. Pojedynczo pokonywali teren ćwiczeń, wchodzili do kanałów i okopów.
Biegli z zasobnikami, ktoś stale na nich krzyczał, poganiał, kazał odpowiadać na pytania.
Wbiegali do budynku przypominającego bunkier. Tam musieli pokonać kilka pomieszczeń.
Było ciemno, instruktorzy mieli latarki, czasem było tylko światło stroboskopowe. Wpadali do kolejnego pomieszczenia, tam kilka osób, jakieś zdjęcia.
W następnym siedział instruktor, na stole przed nim leżały różne przedmioty. Tam wykonywali tajne zadanie.
Odpowiadając na pytania instruktora, mieli mu przekazać usłyszaną wcześniej informację, tak aby pozostałe osoby w pomieszczeniu nie wiedziały, o jaką treść chodzi.
Następnie bieg do kolejnego pomieszczenia, tam krzyki, zainscenizowana scenka. Wyjście z budynku, strzały z broni, syreny, bieg do wskazanego miejsca, a tam ktoś zakłada kaptur na głowę. Gdzieś prowadzi, sadza pod ścianą i nakazuje milczenie.
Kiedyś, gdy instruktorzy puścili wodze fantazji, był tor napalmowy. Dym dławił i znacząco utrudniał wykonanie zadań. Za to jak wzrósł realizm!
Innym razem w bunkrze na stole leżał łeb prosiaka kupiony gdzieś w rzeźni.
Były też flaki, ale ktoś zostawił je na słońcu i nawet jak na Selekcję smród był za duży, aby je wykorzystać do inscenizacji.
Jednak ryj zrobił swoje, tak przykuwał uwagę uczestników, że ignorowali inne elementy.
Bywało, że instruktor leżał oblany barszczem i udawał trupa.
Były też zabawne sytuacje, gdy uczestnicy mieli za zadanie niepostrzeżenie dotrzeć do pojazdu opancerzonego wyposażonego m.in. w kamery termowizyjne.
Przez dłuższy czas całkiem sprawnie sobie radzili. W pobliżu pasło się stado saren. Spłoszone rzuciły do ucieczki. Niestety, w stronę podkradających się do wozu.
Z daleka widać było skaczące sarny i słychać jęki tratowanych uczestników. Nikomu nic się nie stało, jednak sytuacja zaskoczyła i rozbawiła wszystkich. Chociaż uczestników nieco później...
Były też sytuacje zaskakujące nawet instruktorów. Jedną z nich wspomina jeden ze zwycięzców Selekcji z 2013 roku, numer 9 z Torunia.
– W ferworze zadania instruktor podszedł bardzo blisko z bronią, myślałem, że można mu ją zabrać i tak zrobiłem, później okazało się, że nie o to w zadaniu chodziło. Okazało się, że nie można dotykać instruktorów. Wieczorem przy wyczytywaniu numerów które odpadają, Major mnie wyczytał. Myślałem, że odpadnę, ale wyrozumiałym głosem powiedział, że daje mi ostatnią szansę.
Na uwagę zasługują również zajęcia wysokościowe czy tor przeszkód z przeprawianiem się przez tereny bagienne, wspinanie po siatce czy przeprawianie na drugi brzeg po linie.
Jak to wyglądało?
Wszystko zależało od inwencji instruktorów. Czasem przechodzili po linie, trzymając się drugiej, niekiedy przemieszczali się, trzymając linę rękoma i nogami, innym razem instruktorzy pozwalali na dowolność.
Podobnie było z przeprawianiem się przez pontony czy rozwieszoną siatkę.
Mimo że scenariusz gry obejmował stałe punkty, to uczestnicy nigdy nie mogli skarżyć się na nudę.
Czytaj też: Rzeź "niewiniątek", czyli początek ostatniej SELEKCJI >>>
Chcesz być na bieżąco? Zapisz się do naszego newslettera! |