Około 500 km i 8,5 godz. jazdy autobusem, co przy moim wzroście nie równało się wygodnej pozycji i odpoczynkowi. Tak zaczęła się dla mnie sobota i podróż z Wrocławia do Gdańska na bieg, na który długo czekałem mając w pamięci zeszłoroczny start w kategorii "Team" i niedosyt po 11. miejscu. VII Bieg Morskiego Komandosa - pamiętałem, że miano najtrudniejszego biegu w Polsce nie było słowami rzuconymi na wiatr. Utwierdził mnie w tym widok osób, które pokonywały właśnie trasę, gdy ja dojechałem na miejsce. Była to kategoria „Hard historyczny”, której uczestnicy startowali już o 4:40. Widok zawodników wyglądających, jakby jedyną rzeczą, o której myślą, był prysznic i odpoczynek, choćby we wspomnianym autobusie, był impulsem do psychicznego przygotowywania się do startu.
Przeczytaj również: W jedności siła! - selekcja do SGO Gdańsk oczami uczestniczki
Spotkałem się z drugim członkiem zespołu (startowaliśmy w kategorii „Team sprint”, gdzie zespoły były dwuosobowe) i wraz z innymi członkami SGO, którzy mieli start swoich kategorii dopiero przed sobą, zaczęliśmy przygotowania.
Ruszaliśmy o godzinie 13:00, więc mogliśmy dopingować naszych kolegów z kategorii „Team”, którzy startowali godzinę wcześniej i jednocześnie podpatrzeć, które przeszkody sprawiają najwięcej problemów na tzw. „plażowiczu”, czyli odcinku trasy biegnącym po plaży.
Dochodzi 13:00, teraz kolej na nas... Po małych problemach z organizacją „belki” czyt. obciążenia około 10-12 kg w postaci drewnianego klocka, towarzyszącego nam cały dystans, stoimy na starcie. Po mowie organizatora i minucie ciszy dla uczczenia pamięci gen. broni Włodzimierza Potasińskiego, rozpoczyna się odliczanie i… bomba w idzie w górę! Ruszyliśmy!
Założyliśmy sobie, że wystartujemy ostro, by być w pierwszej piątce podczas przeszkód na „plażowiczu” i nie utknąć. Udało się. Do pierwszych dopadliśmy jako trzecia drużyna. Tak, jak się spodziewałem, większość teamów nie forsowała się za wszelką cenę, to wróżyło rozłożenie sił i walkę o miejsca do końca. Odcinek plażowy dał mocno w kość. Stopień zapotrzebowania organizmu w kolejne hausty powietrza był porównywalny z treningiem w masce przeciwgazowej. Najlepszą techniką była współpraca w drużynie, o co w SGO nie trzeba się martwić. Dodam, że z moim „towarzyszem niedoli” widziałem się może dwa razy w roku, mimo to współpraca układała się doskonale, co było widać po zwiększającym się dystansie między nami a drużynami na niższych miejscach.
Sprawdź szczegóły: XII Bieg Katorżnika - oczami, nogami i rękoma SGO Gdańsk
„Plażowicz” kończył się odcinkiem w morzu. Wejście po pachy i tak przez kilkadziesiąt metrów. Niby nic, ale po mocnym wysiłku wejście do zimnej wody i opór przez nią stawiany stwarzają idealne warunki do skurczów mięśni. Żeby było ciekawiej, w wodzie uderzyłem brzuchem w pal, który schowany był pod taflą wody... taki akcent na początku trasy.
Do lasu i odcinku biegowego dotarliśmy na trzecim miejscu, ale cały czas walczyliśmy z depczącą nam po piętach inną drużyną. Niestety, niedługo po tym nas wyprzedzili i to sporo. Nie pomagał fakt, że sznurki, które wydawały nam się mocno i sprytnie przymocowane do belki, spadły już na pierwszym kilometrze... (ot i po sprycie!). Musicie uwierzyć, że mokra belka oklejona morskim piaskiem nie jest wygodna do niesienia na barkach, co potwierdziły głębokie otarcia i rany na mecie. Cała trasa bardzo dawała się we znaki nogom częstymi zmianami wysokości. Co chwila musieliśmy się wymieniać niesieniem belki. Dystans 10 km nie jest zbyt duży, ale muszę przyznać, że po jakimś czasie zaczęliśmy walkę nie tylko z innymi drużynami, ale z własnymi organizmami. Stopień skurczów i odczuwanego bólu był bardzo wysoki i nie pozwalał utrzymać dobrego tempa. Przez to spadliśmy o jeszcze jedną lokatę. Utrzymując się na piątym miejscu do końcowego odcinka trasy zwanym „katorgą” poznałem Pretoriana od strony religijnej... Ilość wezwań do niebios, jakie wykonał z bólu po drodze na pewno zapewniła mu uwagę „góry”.
Na pierwszych przeszkodach „katorgi” dostaliśmy informację, że drużyna przed nami jest w zasięgu. Musieli za szybko podkręcić tempo i się przeliczyli. To było dodatkowym impulsem do walki. Przeszkody były tak wymagające, że opisując je, trzeba by było jeszcze kilku stron, dlatego odsyłam was do zdjęć. Jedno, co mogę powiedzieć, to, że idealnie obrazowały jak bardzo ważna jest „głowa” w takich zawodach, jak daleko można przesunąć swoje granice bólu i wytrzymałości, gdy motywacja jest wystarczająca. Dosłownie na ostatnich przeszkodach dowiedzieliśmy się, że drużyna z czwartego miejsca ominęła przeszkodę i otrzymała karę czasową. Wiedzieliśmy, że to daje nam czwartą lokatę, ale nie odpuszczaliśmy. Kierowaliśmy się zasadą „robimy swoje”.
Zobacz także: Treningi przygotowujące do Biegu Morskiego Komandosa i nabór do SGO Gdańsk
Fizycznie udało się ich wyprzedzić bodajże pięć przeszkód przed metą, co na jednej przeszkodzie, złożonej z nisko zawieszonego drutu pod napięciem, okupiłem porażeniem wywołującym wrażenie uderzenia czymś twardym w czoło. Kilka przekleństw, trochę cierpienia i jest! Zjeżdżalnia kończąca całą trasę! Moment minięcia mety jest czymś niesamowitym. Po takim biegu człowiek chce tylko siedzieć i się śmiać. Poważnie, szczerzyliśmy się jak głupi przez parę minut łapiąc oddech na ziemi i trzymając medal otrzymany przy mecie. Czwarte miejsce i strata jedynie sześciu minut na przestrzeni niecałych trzech godzin do podium. Jesteśmy z tego dumni!
Tegoroczna trasa, była wiele trudniejsza niż w roku ubiegłym. Tym bardziej satysfakcjonowało jej pokonanie. Ilość błota w ustach, krwi z kolan i łokci podczas pokonywania słynnych już kanałów burzowych, i pot są potwierdzeniem, że Bieg Morskiego Komandosa jest dla twardzieli (i twardzielek!). Jakkolwiek prosto by to nie brzmiało, każdy zmieni zdanie po pokonaniu tej trasy i swoich słabości. Relacja długa, a i tak, by opisać wszystko musiałbym wam zająć dużo więcej czasu. Także zapraszam wszystkich do stawienia czoła trasie organizowanej m.in. przez żołnierzy JW FORMOZA i zmierzenia się z członkami SGO, którzy na pewno jeszcze nie raz pojawią się na starcie. Do zobaczenia!