Zawody te składały się z rywalizacji na trzech dystansach do wyboru: 25Mn, 50Mn oraz 100Mn. Odległość do pokonania była podana w milach, ale jak przystało na morską jednostkę specjalną, nie w milach lądowych, a morskich. Przeliczając to na kilometry, uczestnicy mieli do pokonania odpowiednio 46,3km, 92,6km lub 185,2km (w limicie czasu 6h, 13h, 30h). Trasą biegu była pętla o długości 46,3km, z przewyższeniem rzędu 500-600 m, która prowadziła głównie po terenach leśnych, wokół jezior i przez okoliczne wioski, po utwardzonych drogach.
Adekwatnie do dystansu, w celu ukończenia biegu trzeba było pokonać wielokrotność trasy. Na pętli znajdowały się dwa punkty nawadniające (ok. 12 i 25 km) oraz główny przepak w miejscu start/meta. Na punktach nawadniających/kontrolnych można było zostawić swoje wcześniej przygotowane rzeczy oraz otrzymać wodę (czasami herbatę) jednak nie było nic do jedzenia (co było podane wcześniej w regulaminie biegu). W jedzenie każdy z uczestników musiał zaopatrzyć się samemu.
Zobacz także: ULTRAMARATON KASZUBSKI 2016 już za nami!
Tyle z teorii, a teraz: jak to wyglądało z mojej perspektywy. O tej
imprezie słyszałem juz przy okazji pierwszej edycji. Jestem z Gdyni,
dlatego Jednostka Wojskowa FORMOZA siłą rzeczy jest mi bliska,
zwłaszcza, że już uczestniczyłem w imprezach z nią związanych (Bieg
Morskiego Komandosa oraz Formoza Challenge). Rok temu, gdy zobaczyłem,
że taka impreza jest organizowana, chciałem w niej wystartować, jednak
nie potrafiłem sobie wyobrazić tak długiego dystansu jakim jest 100 mil
morskich (działa mocno na wyobraźnię!).
Odpuściłem zupełnie,
jednak w głowie zostało, że super byłoby taką imprezę kiedyś ukończyć. W
tym roku też nie brałem jej pod uwagę, jednak pod wpływem chwili (i
dzięki przedłużeniu o kilka dni zapisów) zdecydowałem się zaryzykować.
Zapisałem się na początku kwietnia (raptem dwa tygodnie po ukończeniu
swojego pierwszego biegu na dystansie 100km jakim była Setka Komandosa w
Lublińcu). Jak to mówią: do odważnych świat należy, czas zacząć kolejną
przygodę!
Na start przyjechałem z zapasem półtorej godziny. Odbiór pakietu w
biurze zawodów poszedł bardzo sprawnie. Dodatkowo, każdy uczestnik
dostał wydrukowaną mapę trasy (na wszelki wypadek) oraz worki na
depozyty. Na każdym punkcie można było zostawić swoje rzeczy, jednak ja
zdałem się na inną strategię. Zostawiłem sobie odrobinę pomarańczy i
czekoladę na 25km (tak na wszelki wypadek), a całą resztę jedzenia na
przepaku w punkcie start/meta. Każdy zapewne przygotował sobie to, co mu
najbardziej pasuje (ja miałem m.in. banany, pomarańcze, makaron, rosół,
ryż). Dodatkowo, zostawiłem też na starcie odzież na przebranie. Przed
startem odbyła się krótka odprawa: przywitanie, informacje na temat
trasy i zasad bezpieczeństwa, a następnie każdy dostał light stick’a z
poleceniem przyczepienie go po zmroku do plecaka. Minuta startu była
coraz bliżej. Jednak przy takim dystansie ten moment nie jest niczym
wielkim. Tutaj nikt nie ściga się od początku, jak na dystansie np.
10km. Tutaj można próbować walczyć z innymi, jednak największa walka
przebiega ze swoim organizmem i w głowie. Prędzej czy później kryzys
dopadnie każdego.
Sprawdź szczegóły: Komandoskie Szlemy - cykl biegów dla wytrwałych
W sobotę równo w południe, na głównym
dystansie (100Mn), wystartowało około 30 uczestników (w tym trzy
kobiety). Początkowo trasa prowadziła brukowaną drogą mocno pod górę ok.
1-2km, następnie przechodząc w utwardzone polne drogi oraz leśne dukty.
Cała stawka rozciągała się bardzo powoli. Nikt nie kwapił się, żeby
mocniej przyspieszyć - zapewne perspektywa ponad 180 km skutecznie
powstrzymywała te zapędy. Mimo wszystko udało mi się nie myśleć o całym
dystansie i podzieliłem sobie trasę w głowie na krótkie odcinki. Z
reguły od jednego punktu z wodą do kolejnego. Pierwsze okrążenie biegło
mi się perfekcyjnie (szkoda, że ta świeżość nie trwa wiecznie). Jedynym
lekkim minusem była pogoda, bardzo silny wiatr, który próbował przeszyć
uczestników do szpiku kości i zabrać im część sił. Poza tym było
idealnie. Trasa super oznakowana, w miejscach gdzie należało skręcić
zawsze były tabliczki. Wiedziałem, że pierwszą pętlę przebiegnę całą w
świetle dziennym, więc skupiłem się, żeby zapamiętać każde newralgiczne
miejsce i dobrze poznać trasę, aby nie zrobić błędu nocą. Ciekawsze dla
mnie były trzy miejsca na trasie: długi zbieg i niepełny obieg wokół
Jeziora Głebokiego; największe podejście na trasie i zbieg z drugiej
strony po stoku narciarskim oraz ostatnie ok. 10km czyli pętla wokół
Jeziora Przywidzkiego.
Po pierwszej 46km pętli skorzystałem z
przepaku. Nie spiesząc się zbytnio, zjadłem część wcześniej
przygotowanego jedzenia. Nogi lekko czuły dystans jednak był to dopiero
początek i było naprawdę dobrze. Dodatkowo, makaron i ciepły rosół, a
także pomarańcze dały sporo nowych pokładów energii. Bez problemu
ruszyłem na drugą pętle i zabrałem ze sobą czołówkę ponieważ
prawdopodobnie pod koniec okrążenia zastać miał mnie zmrok. Ta sama
trasa, z jednej strony fajnie, wiadomo, co cię spotka, z drugiej lekka
monotonia. Nie mam z tym jakiś większych problemów, ale pewnie zależy
jakie kto ma do tego podejście. Dla niektórych może to być dużym
problemem.
Obejrzyj galerię zdjęć: FORMOZA CHALLENGE 2016 - udany debiut biegowej imprezy
W drugiej części drugiej pętli na niebie zaczęły się zbierać ciemne chmury. Prognozy nie mówiły o deszczu, jednak pogoda po raz kolejny postanowiła dorzucić do imprezy swoje trzy grosze. Po chwili zaczął padać gęsty grad i taka pogoda utrzymała się przez godzinę. Nic przyjemnego, ale z drugiej strony było to na pewno lepsze od typowego deszczu. Zawsze trzeba szukać pozytywów, bo negatywne myśli po odpowiednim dystansie same przychodzą.
Pod koniec drugiego okrążenia zaczynałem czuć zmęczenie, w końcu w
nogach było już 90km. Dodatkowym demotywatorem była podmokła mała łąka,
którą trzeba było pokonać dwukrotnie na każdym okrążeniu (przed i po
pętli wokół Jeziora Przywidzkiego), a której nie dało się przejść suchą
nogą. Z jednej strony nie było to nic przyjemnego, zwłaszcza przy
minusowej temperaturze, z drugiej strony było to mocno pobudzające na
ostatnich pętlach biegu.
Drugi przepak po 92,6km i dużo większe
zmęczenie. Dodatkowo, cała następna pętla miała być pokonana w nocy.
Znów bez zbytniego pośpiechu zjadłem swoje posiłki, wziąłem nowe żele,
dodatkowo przebrałem część ubrań, zastępujac mokre świeżymi i suchymi,
po czym ruszyłem w dalszą drogę. Noc zaczynała być naprawdę chłodna.
Temperatura oscylowała wokół -1-2 stopni. Po wyjściu z pomieszczenia
musiała minąć dłuższa chwila nim organizm na nowo się rozgrzał i robiło
się względnie ciepło. W świetle czołówki trasa wygląda zupełnie inaczej,
a co więcej trzeba było bardziej uważać, by nie potknąć się na
nierównej drodze. Choć większość trasy była utwardzona, to zdarzały się
krótkie odcinki bardzo błotniste.
Przeczytaj również: Finał Warriors Run - relacja SGO Gdańsk
Na trzecim okrążeniu górki zaczynają stwarzać problemy, nogi czują każde wzniesienie. Wzwyż coraz częściej podchodzę, a następnie wysilam się, żeby skusić się na dalszy bieg (na szczęście, niska temperatura jest sprzymierzeńcem, wymusza ten bieg, bo gdy podchodzę pod wzniesienia momentalnie chłód zaczyna przeszywać). Zmęczenie jest coraz większe i czuję, że momentami zamykam oczy i jestem blisko tego, żeby zasnąć. Dodatkowo, żołądek nie pracuje jak należy. Mimo, że zjadam żele, nie czuje żebym dostawał z nich energię. Ta pętla i te kilometry były moim największym wyzwaniem tej imprezy. Zdecydowałem się skorzystać z przepaku w połowie pętli. Posiliłem się pomarańczami, moment posiedziałem i ruszyłem dalej. Z jednej strony potrzebowałem takiego chwilowego wytchnienia, z drugiej zrobiło mi się ponownie bardzo zimno. Jak ciało nie pracuje na wyższych obrotach, to bardzo szybko zaczyna odczuwać chłód, zwłaszcza, gdy ma się na sobie mocno przesiąknięte potem ubrania. Wiedziałem, że im szybciej się ruszę tym szybciej odzyskam równowagę.
Na tej pętli pojawiły się też kolejne zwątpienia. Jeszcze ponad 60km
przede mną, a czuje się, jakbym nie miał przebiec nawet kilometra. Przy
takim dystansie "ściany" pojawiają się kilkukrotnie. Próbuję nie myśleć o
tym i robić swoje - tyle, ile jestem w stanie na dany moment. Powoli,
do przodu, w końcu dobiegam do pętli wokół Jeziora Przywidzkiego. Taka
fajna trasa, a stała się dla mnie wielką katorgą. Droga w jedną stronę
dłuży się niemiłosiernie. Podtrzymuje mnie jedna myśl (prawie jak
marzenie), że na głównym przepaku napije się mocnej kawy. Jak już
wszystko odmawia, trzeba sobie znaleźć kij i marchewkę. Udało mi się i
dobiegłem. Wypiłem mega dobrą słodką kawę i usiadłem na chwilę.
Wiedziałem, że muszę coś zjeść jednak miałem tak dosyć wszystkiego, że
wyjąłem tylko kilka pomarańczy. Po ponad 130km ciężko się je - nie dość,
że organizm w ogóle niczego nie chce, to do tego nie zawsze żołądek
pracuje, jak należy. Chwila w ciepłym pomieszczeniu, bez potrzeby
ruszania się strasznie mocno mnie zdemotywowała. Bardzo kusząca była
perspektywa zostania. Jednak wiedziałem, że przede mną ostatnie
okrążenie. Tyle juz przeszedłem, więc nie mogę teraz siebie zawieść.
Dałem sobie kilka minut i na ostatnią pętle wyszedłem równo 16h po
rozpoczęciu. Ruszyłem dalej, by pożegnać się z trasą.
Polecamy lekturę: XII Bieg Katorżnika - oczami, nogami i rękoma SGO Gdańsk
Z
początku, naładowany dodatkową energią, odżyłem. Na pewno pomagała też
myśl, że to już ostatnia pętla. Większe wzniesienia/górki podchodziłem,
resztę dalej biegłem. Ostatnie 46km i jedynym celem było ukończyć ten
bieg. Po kilkunastu kilometrach w końcu skończyła się noc i wzeszło
słońce. Promienie dały odrobinę dodatkowej nadziei, jednak droga zaczęła
się niemiłosiernie wydłużać. Nogi były zmęczone do granic możliwości,
każde wzniesienie wydawało się wielkim szczytem, a po podejściu,
zmuszenie się do biegu, było wielkim wyzwaniem. Dobrnąłem do drugiego
punktu nawadniającego, gdzie moment odsapnąłem i zamieniłem kilka słów z
osobami ubezpieczającymi go. Pomału ruszyłem do mety z lekkimi obawami,
by na koniec nie przytrafiła się jakaś kontuzja, naciągnięcie czy
skurcze. Ból w nogach towarzyszył już przy każdym kroku i nie trudno w
tym stanie o jakieś pechowe zdarzenie. Na szczęście obyło się bez tego.
Dotarłem do Jeziora Przywidzkiego. Ostatni raz pokonanie tej pętli to
była istna katorga. Na szczęście myśl o końcu, który był tak blisko,
wykrzesała ostatki sił. Zacząłem odliczać w dół ostatnie 10 km, nie
dowierzając, że już tyle trasy jest za mną. Wbiegłem na metę po
niecałych 22 godzinach ciężkiej walki. Medal, gratulacje i usiadłem.
Nareszcie, to już koniec. Nie miałem ochoty nawet na kilka metrów
więcej. Udało mi się ukończyć ten ultramaraton na 3 miejscu. Cieszę się z
podium naprawdę mocno jednak i bez niego satysfakcja była by równie
ogromna. Każdy, kto ukończył tak długi bieg jest zwycięzcą i tylko oni
wiedzą, ile tak naprawdę trzeba w to włożyć walki i serca. W tym roku
udało się to zrobić 16 uczestnikom (100Mn).
Podsumowując, II KRS
Formoza Ultramaraton Kaszubski jest świetnie zorganizowanym biegiem.
Naprawdę, nie mam się do czego przyczepić. Trasa super oznakowana i
trudno było się zgubić. Osoby na punktach kontrolnych bardzo pomocne.
Bogate pakiety startowe, wspaniała atmosfera i piękny medal.
Organizatorzy wykonali kawał porządnej roboty. Dodatkowo, na
zakończenie, oprócz dekoracji zwycięzców, odbyło się losowanie ciekawych
nagród wśród wszystkich uczestników. Nie jest to górski ultramaraton,
ale żeby się sprawdzić, zmęczyć i poczuć wielką satysfakcję to 100 mil
morskich po lądzie w zupełności wystarczy.
Autor relacji prowadzi również bloga http://przegonicmarzenia.pl/ oraz fanpage #PrzegonićMarzenia, do których odwiedzenia i śledzenia zapraszamy!